Ania Jałowiczor zaginęła 29 lat temu

Ania Jałowiczor urodziła się w Wadowicach. Pierwsze lata swojego życia spędziła w urokliwym miasteczku Andrychów w Małopolsce. Mieszkała wraz z rodzicami i młodszym o 2 lata bratem Dominikiem w niewielkim, przytulnym mieszkaniu w północno-wschodniej części miasta. Tata był taksówkarzem, a mama animatorką filmów rysunkowych w słynnej bielskiej wytwórni. Jednak niestabilna sytuacja na rynku doprowadziła do tego, że któregoś dnia ojciec Ani wyjechał do pracy za granicę. Dzieci pozostały pod opieką mamy.

Pan Jałowiczor ciężko pracował za granicą, by zarobić na zakup mieszkania. Do tej pory rodzina wynajmowała lokum, ale ich marzeniem było posiadanie czegoś na własność. Jednak mimo upływu kilku lat, wciąż nie udało się zebrać wystarczającej kwoty. Pan Bolesław był przemęczony fizycznie, ale i psychicznie, ponieważ rozłąka z żoną i dziećmi bardzo dawała mu się we znaki.

Sytuacja negatywnie wpływała również na dzieci tęskniące za tatą i rzecz jasna na żonę, na której spoczywały wszystkie domowe obowiązki. Po rodzinnej naradzie ustalono, że we wrześniu 1994 roku do pana Bolesława dołączy jego żona Krystyna. Według ich obliczeń, wspólny rok pracy we Francji przyniesie wystarczający zysk, by zakończyć tułaczkę na emigracji i pozwoli rodzinie wreszcie być razem. Plan był taki, że po roku małżeństwo wróci do Polski, kupią mieszkanie i będą prowadzili spokojne ustabilizowane życie.

W czerwcu 1994 roku Ania skończyła naukę w trzeciej klasie szkoły podstawowej. Przez tych kilka lat nawiązała sporo przyjaźni. Dobrze się uczyła, była lubiana i zaangażowana w szkolne zajęcia pozalekcyjne. Między innymi brała udział w przedstawieniach, a uczniowie i nauczyciele zapamiętali ją z wykonania kolędy w trakcie świątecznego apelu.

Wraz z końcem roku szkolnego Ania poinformowała swoje koleżanki, że w czwartej klasie nie zasiądą już razem w szkolnej ławie. Rodzice podjęli decyzję, że na czas ich wspólnego wyjazdu, dzieci przeprowadzą się na wieś do miejscowości Simoradz koło Cieszyna. W Simoradzu, w sporym domu, mieszkali rodzice pana Bolesława, a także jego siostra z mężem i dziećmi. Ania i Dominik mieli zagwarantowane towarzystwo dziadków i kuzynostwa, co miało ułatwić im oczekiwanie na powrót rodziców.

Szkoła w Simoradzu znajdowała się w odległości zaledwie kilometra od domu babci. Co więcej, kobieta była zatrudniona w placówce jako woźna. Nowy etap w życiu dzieci rysował się więc jako bezpieczny i wesoły.

W sierpniu 1994 roku Jałowiczorowie oddali właścicielowi klucze do wynajmowanego mieszkania i zawieźli dzieci na wieś. Pani Krystyna z żalem opuszczała Polskę, by dołączyć do męża. Obiecała dzieciom, że czas minie szybko i nim zdążą zatęsknić, mama i tata wrócą do Polski.

W piątkowy poranek, 1 września 1994 roku, Ania i Dominik po raz pierwszy przestąpili próg szkoły podstawowej w Simoradzu. Choć z pewnością taka zmiana wiązała się z dużym stresem, szybko okazało się, że dzieciaki zostały w bardzo miły sposób przyjęte przez rówieśników i choć tęskniły za koleżankami i kolegami z Andrychowa, w nowej miejscowości niemal od razu nawiązały przyjaźnie.

Czas w nowym miejscu mijał szybko. Nadeszło Boże Narodzenie. Dzieci spodziewały się, że w czasie świąt zobaczą oboje swoich rodziców, ale do Polski przyjechał tylko tata, który przywózł dzieciom list od mamy. Kobieta zapewniała je, że wkrótce się zobaczą. Decyzja o tym, że pani Krystyna nie przyjedzie do Polski była podyktowana tym, że pracę podjęła niedawno i nie dysponowała urlopem. Ponadto, olbrzymie znaczenie miały jej emocje. Kobieta nie najlepiej radziła sobie z tęsknotą za dziećmi. Wiedziała, że gdyby odwiedziła je w czasie świąt, nie byłaby w stanie ponownie wyjechać.

Pod koniec stycznia 1995 roku zima na Śląsku Cieszyńskim przybrała nieco łagodniejsze rysy. Kilka dni, w czasie których temperatura była dodatnia sprawiły, że śnieg zamienił się w kałuże. Taka pogoda w środku zimy nie przeszkadzała jednak dzieciom, które z rozkoszą rozpinały kurtki w drodze ze szkoły i chowały czapki do kieszeni. Zbliżały się ferie zimowe. Należało to, zgodnie z dotychczasową tradycją, godnie uczcić.

Każdego roku w trakcie karnawału simoradzka szkoła organizowała dla dzieci dwa bale. Jeden dla maluchów od zerówki do czwartej klasy, a drugi dla starszych dzieciaków. 23 stycznia w trakcie rady pedagogicznej podjęto decyzję, by w tym roku czwartoklasiści uczestniczyli w zabawie starszych klas. Decyzja była dość nagła, ale podobno podjęta na prośbę samych uczniów.

We wtorek, 24 stycznia, Ania poszła do szkoły, jak co dzień. Nie wiedziała jeszcze, że tego dnia jest zabawa. Dowiedziała się tego, gdy tylko przekroczyła próg szkoły. Podekscytowane koleżanki i koledzy cieszyli się, że zaliczono ich do dzieci starszych i mieli nadzieję, że rodzice nie będą nadmiernie narzekać na nagłą zmianę terminu.

W czasie jednej z przerw Ania podeszła do babci i powiedziała, że po południu jest zabawa i bardzo chciałaby w niej uczestniczyć. Kobieta dość niechętnie zgodziła się, ponieważ uważała, że impreza jest przeznaczona dla starszych dzieci. Wnuczka zapewniała jednak, że na udział czwartoklasistów zgodził się dyrektor. W tej sytuacji babcia wyraziła zgodę i zaproponowała Ani, że odbierze ją o godzinie 19. Jednak według babci, dziewczynka powiedziała wówczas, że do domu wróci z koleżanką.

Po lekcjach Ania szykowała się do udziału w zabawie. Do szkoły dotarła krótko po godzinie 16. W sali gimnastycznej dzieci bawiły się i tańczyły, a dźwięk muzyki słychać było w najbliższym sąsiedztwie. Impreza trwała w najlepsze, ale przed godziną 20 muzyka powoli zaczęła cichnąć. Przed szkołą stali już rodzice czekający na młodsze dzieci.

W pewnej chwili do Ani podszedł kolega z jej klasy, Jacek. Zaproponował, że odprowadzi ją do domu. Ania zgodziła się. Założyła kurtkę i czapkę, wyszli na zewnątrz. Przeszli przez ulicę i przez pole sąsiada, na skróty, kierowali się w stronę rozwidlenia dróg. Nie dotarli tam jednak. Po przejściu kilkudziesięciu metrów, jak wspominał Jacek, Ania powiedziała, że dalej pójdzie już sama. Jacek dość niechętnie zgodził się na jej samotny powrót. Dopytywał koleżankę czy nie boi się iść między stawami. Potwierdziła, że trochę się boi, jednak zapewniała Jacka, że da radę. Chłopiec nie oponował, w głowie pojawiła się myśl, że może jeszcze dogoni kolegów. Odwrócił się i zaczął biec w ich stronę nie oglądając się już za siebie.

Chcesz poznać kulisy tej sprawy? Sięgnij po Detektywa Wydanie Specjalne 2/2024 (tekst Anny Strzelczyk pt. Sprawa Ani Jałowiczor). Cały numer do kupienia TUTAJ.