Antek truciciel wzbudzał zaufanie siedzących w przedziale pasażerów. Łatwo nawiązywał rozmowę, był sympatyczny i uprzejmy. Wypatrywał dogodnego momentu, by niepostrzeżenie wlać do napoju silny środek nasenny. Najczęściej działał w nocnych pociągach, choć nie gardził także innymi miejscami. Kolejne wyroki sądowe i pobyty w więzieniu nie wpłynęły na zmianę jego postępowania.
Wtorek, 23 czerwca 1992 roku, godzina 6.50. Rześki, acz ciepły poranek. Na szczeciński dworzec kolejowy wjeżdża pociąg pospieszny relacji Przemyśl-Szczecin. To jedna z najdłuższych tras w kraju. Niektórzy podróżni mają za sobą szesnastogodzinną podróż z drugiego krańca Polski. Objuczeni bagażami opuszczają wagony i kierują się w stronę wyjścia do miasta.
Kilka minut później do kilkunastu wagonów stojących przy peronie numer dwa wsiadło trzech manewrowych. Jeden z nich w środku składu, w wagonie drugiej klasy, znalazł dwóch mężczyzn w nienaturalnej pozycji. Pierwszy z nich siedział przy oknie z głową opuszczoną ku siedzeniu i chrapał, a właściwie charczał przez nos. Drugi leżał na podłodze między siedzeniami.
– Znowu dwóch facetów się upiło i trzeba będzie ich obudzić – pomyślał w pierwszym momencie kolejarz. – Całe szczęcie, że chociaż nie zanieczyścili przedziału, bo musiałbym po nich sprzątać.
Chwilę później próbował obydwu obudzić. Najpierw delikatnie puknął jednego i drugiego w ramię, później coraz mocniej szarpał ich za rękę. Nie reagowali. Obaj sprawiali wrażenie już nie tylko mocno zaspanych, a raczej nieprzytomnych. Manewrowy, nie mogąc dać sobie rady, porozumiał się przez radiotelefon z dyżurnym ruchu.
– W składzie z Przemyśla jest dwóch mężczyzn – zameldował swoim przełożonym. – Nie mogę ich dobudzić, chyba bardzo mocno popili.
Kim jest denat?
Po kilku minutach w przedziale pojawia się umundurowany funkcjonariusz policji z komisariatu kolejowego Szczecin Główny. Ale i jemu nie udało się obudzić dwóch podróżnych. Nachylił się nad jednym i drugim, ale nie wyczuł od nich charakterystycznego zapachu alkoholu. Był trochę zdezorientowany tą sytuacją. Czyżby czymś się zatruli? Sprawdził tętno u obu mężczyzn, ale tylko u jednego dało się wyczuć słaby puls. Wezwany lekarz mógł tylko potwierdzić zgon jednego z nich. Drugi – na sygnale – został przewieziony karetką reanimacyjną do szpitala przy ulicy Arkońskiej, gdzie natychmiast umieszczono go na oddziale intensywnej opieki medycznej.
Lekarze nie byli w stanie określić przyczyny zgonu pierwszego z mężczyzn. Ponieważ policja i prokurator podejrzewali popełnienie przestępstwa, wagon, w którym ich znaleziono został wyłączony ze składu i poddany dokładnym oględzinom. Nie znaleziono jednak nic, co rzuciłoby więcej światła na wydarzenia, które rozegrały się na trasie Przemyśl-Szczecin.
Zmarłym okazał się Roman K. – 33-letni mieszkaniec Dolnego Śląska. Jak wynikało ze wstępnej analizy lekarskiej, zgon nastąpił najprawdopodobniej na 5-6 godzin przed ujawnieniem zwłok. Denat nie miał na ciele żadnych obrażeń, zaś sekcja zwłok nie pozwoliła na określenie bezpośredniej przyczyny śmierci. Być może był nią atak serca, być może zatrucie, być może jeszcze coś innego. Odpowiedzi na te pytania mogły dostarczyć dopiero badania histopatologiczne.
Dla nas to prosta sprawa
Początkowo szczecińska policja była przekonana, że to nieszczęśliwy wypadek, spowodowany konsumpcją nielegalnego alkoholu. Rzecznik prasowy policji, relacjonując dziennikarzom wydarzenia z ostatniej doby stwierdził: Nie wydarzyło się nic ciekawego, oprócz trupa w pociągu. Dla nas to prosta sprawa: najprawdopodobniej denat uraczył się jakimś trefnym alkoholem.
Jednym z pierwszych kroków w tamtym śledztwie było przesłuchanie załogi pociągu, która jeszcze tego samego dnia wracała do Przemyśla. Zeznania składane przez kierownika pociągu i konduktorów nie wniosły żadnych nowych szczegółów. Bilety po raz ostatni sprawdzali przed Poznaniem i wtedy jeszcze niczego nie zauważyli. Najprawdopodobniej zatem obaj mężczyźni usnęli już po minięciu stolicy Wielkopolski. Pozostawało jedynie oczekiwanie na zeznania mężczyzny, który w stanie ciężkim został przewieziony do szczecińskiego szpitala. Lekarze początkowo określali jego stan jako średnio-ciężki (nie potrafili początkowo postawić diagnozy co dolega choremu, stąd może ta asekuracja), lecz na ich szczęście po dwóch dniach jedyny świadek tajemniczych wydarzeń mógł składać pierwsze zeznania. Tyle tylko… że początkowo role odwróciły się i to on zaczął wypytywać: dlaczego jest w szpitali? Co mu dolega?
– W gruncie rzeczy to my też niewiele wiemy – wyjaśniali policjanci. – Jechał pan pociągiem z Przemyśla i zatruł się pan alkoholem zmieszanym z nieznaną nam substancją. Nie ustaliliśmy dokładnie jej składu, ale na pewno jest bardzo groźna dla zdrowia i życia i naprawdę to cud, że udało się pana uratować.
Trudne pytania
Policjanci zaczęli zadawać kolejne pytania… Co pamięta pan z wydarzeń tamtej nocy w pociągu? Kim pan jest? Czy ten drugi pasażer w pociągu to pana kolega?
– Mieszkam pod Opolem, z zawodu jestem zaopatrzeniowcem w jednym z tamtejszych zakładów produkcyjnych. Trzy dni temu pobrałem w zakładzie kilkanaście milionów złotych (wartość przed denominacją), bo jechałem w delegację do Szczecina na targi branżowe, gdzie miałem dokonać niezbędnych zakupów na potrzeby mojej firmy. Na dworzec w Opolu przyjechałem późnym wieczorem swoim samochodem, który zaparkowałem na pobliskim parkingu. Jeszcze na dworcu poznałem mężczyznę z teczką w ręku, który, jak się od słowa do słowa okazało – czekał na ten sam pociąg co i ja.
Z jego dalszej relacji wynikało, że obaj mężczyźni wsiedli do pociągu jadącego w kierunku Szczecina, razem też szukali pustego przedziału. Zanim pociąg ruszył ze stacji dosiadł się do nich trzeci mężczyzna i zaczęli ze sobą rozmawiać, jak to nieznajomi w podróży: o polityce, marnych zarobkach, problemach dnia codziennego. Wiele o tym ostatnim mógł powiedzieć szczególnie trzeci z mężczyzn. Przedstawił im się jako Antoni, powiedział, że jest ajentem jednego z wrocławskich hoteli. On też w pewnym momencie sięgnął do stojącej na półce podręcznej torby, wyciągnął z niej pół litra wódki i półtoralitrową butelkę z sokiem pomarańczowym, do połowy wypełniony napojem.
– To co, panowie, napijemy się – zaproponował |Antek truciciel
Obaj mężczyźni ochoczo skorzystali z okazji. Najpierw wypili po sto gram wódki nalanej do plastikowych kubeczków, którą zaraz popili sokiem pomarańczowym. Jedynie fundator nie skorzystał z popitki. – Wiecie, nie lubię mieszać wódki z czymś innym – tłumaczył się, chociaż tamci o nic go nie pytali.
– Po kilkunastu minutach poczułem, jak nagle ogarnia mnie senność – relacjonował dalej wydarzenia z pociągu Roman K. oficerom szczecińskiej policji. – Zaskoczyło mnie, że sok pomarańczowy, którym poczęstował nas Antoni, był jakoś dziwnie gorzki, ale nie podejmowałem tego tematu. Czułem jak z minuty na minutę chce mi się coraz bardziej spać. Ostatnią rzeczą, jaką pamiętam, były zarysy zakładów Cegielskiego, kiedy dojeżdżaliśmy do dworca w Poznaniu. Później zapadłem w sen i obudziłem się dopiero na sali reanimacyjnej szczecińskiego szpitala. Ten Antoni musiał chyba dosypać coś do alkoholu albo do soku. Zabrał mi wszystko: dokumenty, bagaże, pieniądze. A niech go…
– Czy potrafiłby pan opisać jego wygląd?
– Tylko tak ogólnie, Był na pewno po czterdziestce, średniego wzrostu, średnia budowa ciała. Na prawym policzku miał jakąś narośl, chyba dosyć charakterystyczną, bo kiedy weszliśmy do przedziału od razu zaproponował zgaszenie światła, a później zakrywał ją dłonią. Ubrany był jak wielu mężczyzn u nas: niebieskie dżinsowe spodnie, czarna skórzana kurtka i jakaś kolorowa koszula. To wszystko, co udało mi się zapamiętać
Antek truciciel: To bardzo groźny przestępca
Z zeznań składanych przez Romana K. i pierwszych ustaleń śledztwa wynikało, że w pociągu pojawił się bardzo groźny przestępca. Częstował współpasażerów trucizną, a następnie zabierał im bagaże. Było to wprawdzie pierwsze takie zdarzenie w Szczecińskiem, ale uzasadnione były obawy, że nie ostatnie…
Truciciel z pociągu – „Antek” – bo tak nazywali go prowadzący śledztwo funkcjonariusze z Wydziału Operacyjno – Rozpoznawczego Komendy Wojewódzkiej Policji w Szczecinie – dał znowu o sobie znać już po trzech dniach…
Kolejny denat z pociągu
Dla Mirosława H., trudniącego się zabronioną obnośną sprzedażą piwa, 26 czerwca 1992 roku zaczął się wyjątkowo pechowo. I to bynajmniej nie z powodu konfrontacji ze stróżami prawa, którzy już kilka razy w przeszłości zatrzymali go na niezgodnej z prawem działalności. Kilka minut po siódmej rano wsiadł do pociągu na stacji Szczecin-Dąbie z kilkunastoma butelkami browaru.
Przechodził właśnie przez kolejne wagony krzycząc „piwo, jasne piwo”, kiedy w jednym z przedziałów zastał dziwny widok. Jeden z pasażerów leżał na podłodze w kałuży krwi, drugi siedział bezwładnie oparty o róg przedziału. Próbował ich obudzić, ale próby te nie na wiele się zdały. Na wszelki wypadek powiadomił obsługę pociągu i tym razem, już w towarzystwie konduktora, zaczęli się razem zastanawiać, co dalej robić…
Jeden z mężczyzn nie dawał żadnych oznak życia, drugi wprawdzie oddychał, ale nie sposób było nawiązać z nim żadnego kontaktu. Kiedy tylko dojechali do dworca Szczecin Główny natychmiast powiadomili dyżurnego ruchu o całej sytuacji…
– Siedziałem rano w swoim gabinecie – wspomina jeden ze szczecińskich policjantów – kiedy zadzwonił komendant komisariatu kolejowego z informacją o dwóch pasażerach pociągu Brześć-Szczecin, których nie udało się dobudzić. Już go miałem ochotę objechać za głupie dowcipy, kiedy on przerwał mi w pół słowa, że to nie są żadne żarty i mówi jak najzupełniej poważnie. Dopiero co przecież odprowadziliśmy Romana K. na dworzec w drogę powrotną do domu, a tu – wiele na to wskazywało – mieliśmy kolejną ofiarę „”Antka-Truciciela”.
Kolejny denat
Krzysztof C., 40-letni mieszkaniec Kutna, już nie żył. Drugi pasażer, mieszkaniec dalekiej Kirgizji, był nieprzytomny i lekarze początkowo nie dawali mu zbyt wielu szans na przeżycie. Na szczęście dzięki ich determinacji udało się go uratować, zaś dwa dni później Kirgiz mógł składać pierwsze zeznania.
Nie pamiętał dokładnie gdzie, ale na pewno było to już za Kutnem, bo tam wsiadł zmarły mężczyzna, do przedziału wszedł trzeci mężczyzna. Najpierw poprosił o zgaszenie światła, później zaczęli rozmowę. Trochę po polsku, trochę po rosyjsku i jakoś się dogadali. Później wydarzenia potoczyły się niemal jak w przypadku pierwszego kolejowego denata: wódka, sok pomarańczowy i bardzo szybki sen, w który zapadł Kirgiz. Obudził się dopiero w szczecińskim szpitalu. Zginęły bagaże, dokumenty, pieniądze.
Cała Polska szuka bandyty
Wiele wskazywało na to, że to również były ofiary bandyty, o którym policjanci mówili „Antek-truciciel”. Portret pamięciowy, sporządzony na podstawie zeznań Kirgiza pasował jak ulał do zeznań składanych kilkadziesiąt godzin wcześniej przez Romana J. I w jednym i w drugim przypadku, z opowieści poszkodowanych wyłaniał się obraz mężczyzny po czterdziestce, średniego wzrostu, nie wyróżniającego się żadnym ekstrawaganckim ubraniem, z charakterystyczną ciemną naroślą na prawym policzku.
Wiadomość o tajemniczym trucicielu, grasującym w pociągach i uśmiercającym swoje ofiary, szybko przedostała się do opinii publicznej. Policja nie próbowała zresztą nic ukrywać, a wręcz przeciwnie – dla bezpieczeństwa podróżnych zawiadomiono prasę, radio i telewizję. Za pośrednictwem mediów zaapelowano do podróżnych o nieprzyjmowanie poczęstunków od obcych osób.
Antek Truciciel działa w całej Polsce?
Tymczasem do Szczecina zaczęły spływać informacje o podobnych wydarzeniach w innych regionach kraju. Tam również częstowano ofiary napojem z zawartością środków nasennych, po czym okradano je z bagaży. Jednak w tamtych przypadkach dawka trucizny była stosunkowo niewielka i obeszło się bez ofiar. Czyżby tam również grasował „Antek-Truciciel”? – zastanawiali się szczecińscy policjanci.
Dzięki zeznaniom Romana K. i mieszkańca Kirgizji sporządzono portret pamięciowy poszukiwanego mężczyzny, podejrzewanego o dwa zabójstwa i dwa usiłowania. Portret ów powielony w setkach egzemplarzy rozdawano kolejarzom, kasjerkom, funkcjonariuszom Służby Ochrony Kolei; zawisł on niemal we wszystkich posterunkach kolejowych policji w Szczecińskiem i ościennych województwach. Jednocześnie drogą operacyjną przystąpiono to typowania konkretnych osób, które mogły być podejrzewane o popełnienie tych przestępstw.
Było to o tyle trudne, że „Antek-Truciciel” działał w wyjątkowo wyrafinowany sposób. Z reguły wybierał przedziały, w których jechały dwie osoby. Łatwiej było pozyskać ich zaufanie, bo obecność drugiego pasażera usypiała czujność obu ofiar, które w pewnym momencie sięgały po wódkę i sok, którą częstował ich ten trzeci, poznany zaledwie kilkanaście minut wcześniej mężczyzna. Z rozmów, które przeprowadzał z nimi przestępca dokładnie orientował się dokąd jadą, na ile cenny jest ich bagaż osobisty.
Duża dawka barbituranów, połączonych z alkoholem, którymi częstował swoje ofiary, była śmiertelną mieszanką. Czy jednak kradzież była głównym celem jego działania?
Pojawiła się nawet hipoteza (niekiedy podczas śledztwa bierze się pod uwagę nawet najbardziej nieprawdopodobne przypuszczenia) jakoby kolejowym trucicielem kierowała przede wszystkim chęć zabijania z bliżej nieokreślonych powodów. Gdyby tak było, to być może kradzieży dokonywał tylko przy okazji albo dla zmylenia organów ścigania i skierowania śledztwa na niewłaściwy tor.
Telefon z Jeleniej Góry
W pierwszych dniach lipca 1992 roku do szczecińskiej policji nadeszła informacja z ówczesnej Komendy Wojewódzkiej Policji w Jeleniej Górze, że być może sprawcą zgonów pociągach może być 44-letni Józef B., mieszkaniec województwa częstochowskiego. W przeszłości był on karany za podobne przestępstwa, które na szczęście skończyły się mniej tragicznie, ponadto był bardzo podobny do mężczyzny z listu gończego. Jeleniogórska policja przekazała również do Szczecina uzyskaną drogą operacyjną informację, o aktualnym miejscu pobytu poszukiwanego – było to jedno z mieszkań w centrum Poznania.
Józef B. nie stawiał żadnego oporu, kiedy kilkadziesiąt godzin później zatrzymano go kilkaset metrów od dworca PKP Poznań Główny. On oczywiście się do tego nie przyznał, ale najprawdopodobniej wyszukiwał tam swojej kolejnej ofiary. Miał przy sobie 100-gramową buteleczkę z roztworem chemikaliów, o takim samym składzie, jakie znaleziono w ciałach jego ofiar. Tego samego dnia przewieziono go do Szczecina, gdzie decyzją prokuratury został tymczasowo aresztowany pod zarzutem zabójstwa. Uśmiercanie podróżnych nie przyniosło mu wielkich zysków. Okradzionym Polakom zabrał po kilkaset złotych (wartość łupów po denominacji), Kirgizowi zginęła torba z dżinsami, dresem i kosmetykami oraz portfel, w którym miał trzydzieści dolarów.
Jestem niewinny!
Podejrzany podczas przesłuchania ani razu nie przyznał się do zarzucanych mu czynów. I choć Mirosław K.. jak i obywatel Kirgizji bez wahania natychmiast wskazali na niego jako sprawcę otrucia, to jednak Józef B. cały czas przekonywał prokuratora, że jest niewinny i padł ofiarą pomówień ze strony nieznanych mu ludzi: – „Nie wiem, dlaczego oni mnie oskarżają, nie potrafię wyjaśnić wyników konfrontacji. To wszystko jest jakieś paranoiczne, jestem niewinny!”
Śledztwo w tej sprawie nie było proste bowiem podejrzany konsekwentnie nie przyznawał się do zarzucanych mu czynów. Tymczasem dzięki publikacjom prasowym do komisariatów policji zaczęły się zgłaszać kolejne ofiary „Antka-Truciciela”. Udowodniono mu 26 zdarzeń, w czasie których częstował podróżujące po całej Polsce osoby trującą mieszanka. Zdaniem oskarżyciela, przygotowaną przez Józefa B. miksturę należało traktować jako „niebezpieczne narzędzie”, które mogło spowodować śmierć człowieka. Dla udowodnienia tej tezy przytoczył opinię biegłych, wedle której dwadzieścia cztery ofiary oskarżonego przeżyły tylko dzięki dużej odporności organizmu.
Najczęściej działał w nocnych pociągach, choć nie gardził także innymi miejscami. Kolejne wyroki sądowe i pobyty w więzieniu nie wpłynęły na zmianę jego postępowania.
Antek truciciel przed sądem
Podczas rozprawy przed Sądem Okręgowym w Poznaniu Józef B. częściowo przyznał się do winy.
– Moim zamiarem było jedynie okradanie podróżnych, nigdy nie miałem zamiaru nikogo uśmiercić – zapewniał poznańską Temidę i poprosił w ostatnim słowie o łagodny wymiar kary.
Potwierdzeniem były ustalenia śledczych, z których wynikało, że kiedy dowiedział się o pierwszych śmiertelnych ofiarach swojej działalności, w aptece, w której kupował specyfiki, poprosił o coś łagodniejszego w działaniu! Również jego obrońca przekonywał sąd, że Józef B. nie zamierzał nikogo zabijać i prosił o łagodny wymiar kary dla swego klienta.
Ponieważ prokuratorowi nie udało się udowodnić zamiaru zabójstwa, ostatecznie jego działanie zakwalifikowano jako wywoływanie choroby, skutkującej bezpośrednim zagrożeniem życia. W listopadzie 1996 roku poznańska Temida skazała go na 15 lat więzienia, 10 lat pozbawienia praw publicznych oraz 10 tysięcy złotych grzywny.
Wymierzoną karę pozbawienia wolności odsiedział niemal w całości. Podczas pobytu w więzieniu nie sprawował się najlepiej, w efekcie czego nie było podstaw do warunkowego zwolnienia z więzienia po odsiedzeniu 2/3 wymierzonej mu kary. Ostatecznie wyszedł na wolność w listopadzie 2006 roku, na kilka miesięcy przed końcem kary…
Antek truciciel: Takiej propozycji się nie odmawia
W połowie kwietnia 2008 roku częstochowska policja otrzymała w odstępie dwóch dni zgłoszenia od dwójki mężczyzn, którzy zostali obrabowani przez nieznanego mężczyznę. I w jednym, i w drugim przypadku okoliczności zdarzenia były do siebie bliźniaczo podobne. Ofiary poznały przestępcę w jednym z przydworcowych pubów. Nieznajomy – na oko mężczyzna po sześćdziesiątce – po dłuższej pogawędce przy kufelku piwa, zaproponował coś mocniejszego do konsumpcji. Obu panom nie trzeba było tego dwa razy powtarzać i ochoczo skorzystali z nadarzającej się okazji darmowej wypitki. Jej efekty okazały się opłakane w skutkach.
Pierwszy z poszkodowanych zasnął po przejściu kilkuset metrów na ławce w centrum miasta. Elegancko wyglądający mężczyzna w takim stanie na ulicznej ławce to trochę dziwny widok. Jeszcze dziwniejsze było to, że kilku przechodniom, którzy chcieli zapytać go o samopoczucie, nie udało się go obudzić. Podejrzewając, że mają do czynienia z poważniejszą chorobą, natychmiast powiadomili pogotowie i być może tylko to uratowało mu życie.
Antek truciciel i policyjne skojarzenia
Łupem rabusia w tym przypadku padło niespełna 350 złotych. Drugi z pokrzywdzonych niespodziewanie zasłabł w sklepie, w którym chciał kupić coś zimnego do picia. W tym przypadku wystarczyła pomoc lekarza na miejscu. Wprawdzie obyło się bez pobytu w szpitalu, jednak tym razem łupem rabusia padł portfel, w którym było kilka tysięcy euro.
Dochodzeniowcy szybko skojarzyli sobie oba te zdarzenia z Józefem B., którego działalność pamiętali jeszcze z lat 90. Mało tego, kiedy otrzymali informację, że mężczyzna kilka miesięcy wcześniej – 17 listopada 2006 roku – opuścił zakład karny, nabrali podejrzeń, że powrócił on do dawnej, przestępczej działalności. Pokazali poszkodowanym jego zdjęcie, ci bez chwili zastanowienia wskazali na niego jako na mężczyznę, który poczęstował ich alkoholem. To nie mógł być przypadek!
Wiozę lekarstwa dla brata
Jak wykazało śledztwo, po wyjściu z więzienia znowu utrzymywał się z kolejowych rabunków. Pierwszą jego ofiarą była Irena K. jadąca samotnie wagonem pierwszej klasy z południa Polski do Warszawy. Poczuła się raźniej kiedy w Częstochowie do przedziału wszedł sympatyczny pan po sześćdziesiątce. Kiedy przedstawił się, że jest bratem słynnego śpiewaka operowego (w rzeczywistości nosił tylko takie same nazwisko) poczuła do niego odrobinę sympatii, nabrała do niego jeszcze większego szacunku, kiedy dowiedziała się, że wiezie choremu bratu drogie lekarstwa. Do stolicy dojechali przed piątą nad ranem…
– Pokręcę się jeszcze trochę po dworcu, bo nie chcę od razu do niego jechać, żeby go nie budzić zbyt wcześnie – powiedział do nowo poznanej kobiety kiedy zbliżali się do celu podróży.
– To może pojedziesz do mnie do domu, napijesz się herbaty po podróży – zaproponowała Irena K., która odczuwała wobec Józefa B. rodzaj długu wdzięczności, bo mężczyzna obiecał jej kilka darmowych biletów do loży w Teatrze Wielkim na koncerty jego rzekomego brata.
Oszustowi nie trzeba było tego powtarzać, przecież na to tylko czekał. Zaproponował taksówkę, którą pojechali do jej mieszkania na Saskiej Kępie. Kiedy poszła na kilka minut do łazienki przemyć twarz i ręce po całonocnej podróży, ukradł jej portfel, w którym było półtora tysiąca złotych i naszyjnik z prawdziwych pereł.
Antek-truciciel: modus operandi
To był jeden z większych łupów „Antka-truciciela”. Od tamtej pory co kilka dni wsiadał do pociągu i polował na kolejne ofiary. Scenariusz był zawsze ten sam: typowanie ofiary, czekanie na moment kiedy udało się poczęstować delikwenta sokiem zmieszanym ze środkiem nasennym, wreszcie obrabowanie zasypiającej ofiary. Przedstawiał się jako oficer Wojska Polskiego lub policji, niekiedy jako brat znanego artysty, wreszcie jako marynarz wracający do rodzinnego domu po kilkumiesięcznym rejsie. Kiedy udało mu się uspić czujność potencjalnej ofiary, proponował toast „za znajomość i miłe towarzystwo”.
Najmniejszy jego łup wyniósł 58 złotych, największy: cenny naszyjnik z pereł. Kradł pieniądze, telefony komórkowe, nesesery i portfele z dokumentami, po czym wysiadał na najbliższej stacji. Jego ofiarą stał się nawet oficer Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego, podróżujący nocnym pociągiem…
Antek Truciciel – Wyroki Temidy
Akt oskarżenia zarzucał Józefowi B. kradzieże, oszustwa, paserstwo, a także siedem rozbojów, spośród których kilka połączonych było ze spowodowaniem ciężkiego uszczerbku na zdrowiu.
Wyrokiem Sądu Okręgowego w Częstochowie na początku maja 2009 roku, Józef B. skazany został na karę piętnastu lat więzienia. Oskarżony, wyraźnie zirytowany liczną obecnością dziennikarzy podczas ogłaszania wyroku, poprosił by zwolniono go z wysłuchania uzasadnienia: – Jestem niewinny, jestem tu niepotrzebny, po co mam tu przebywać – niemal wołał z ławy oskarżonych. – Przecież i tak dostanę uzasadnienie na piśmie. Niech cała Polska się dowie, jak się prowadzi w naszym kraju sprawy, jak prokurator nie pozwalał mi dojść do słowa, jak się unikało konfrontacji, która potwierdziłaby moją niewinność!”
Zasądzony wyrok to maksymalna kara za przestępstwa, jakich ponownie dopuścił się Józef B. Częstochowska Temida nie znalazła dla niego żadnych okoliczności łagodzących: – Oskarżony jest sprawcą wyjątkowo niepoprawnym – stwierdził sędzia w uzasadnieniu wyroku skazującego. – Od 1973 roku kiedy zapadł przeciwko niemu pierwszy wyrok, tych skazań miał wiele, a jednak nie wyciągnął z tego żadnych wniosków. W jego przypadku proces resocjalizacyjny nie przyniósł żadnego skutku.
Jerzy Gajewski
Imiona, pierwsze litery nazwisk i niektóre szczegóły zostały zmienione.
Więcej ciekawych i intrygujących tematów kryminalnych znajdziesz w miesięczniku „Detektyw” i kwartalniku „Detektyw Wydanie Specjalne”. Zapraszamy do naszego esklepu TUTAJ
Fot. Pixabay.com