Honor rodziny, srebra rodowe i nie tylko

Honor rodziny. Tę historię można by zacząć jak bajkę: dawno temu, w małym miasteczku na południu Polski było sobie dwóch braci. Żyli w zgodzie i dobrobycie, kochani przez swoje rodziny i szanowani przez ludzi. Ale jak to w niektórych bajkach bywa, sielanka nie trwała wiecznie. Najpierw śmierć, a potem kradzież zburzyły ją doszczętnie.

anowi i Mieczysławowi powodziło się bardzo dobrze, od lat wspólnie prowadzili świetnie prosperujący zakład stolarski produkujący meble. Starszy z braci – Jan – miał syna Andrzeja, młodszy – Mieczysław – dwie córki: Magdę i Dorotę. Dzieci wychowywały się razem, ponieważ bracia wybudowali domy obok siebie. Rzec by można absolutna sielanka. Kiedy w niedzielę rano obydwie rodziny razem maszerowały do kościoła, były przedmiotem zazdrości wielu sąsiadów, nie tylko z powodu zamożności, ale też rodzinnej zgody, mogącej być wzorem dla innych.

Obydwaj bracia bardzo dbali o wizerunek rodziny. Nigdy nie wyciekały „do ludzi” żadne informacje o sporach między nimi czy ich żonami albo o kłopotach z dziećmi. Zresztą te spory i kłopoty zdarzały się bardzo rzadko. I tak byłoby zapewne jeszcze przez długie lata, gdyby pewnego dnia Jan nie zmarł nagle na zawał serca w wieku 45 lat. Została po nim zrozpaczona wdowa i 17–letni syn.

Pod opieką ojca chrzestnego

Trzy lata później wdowa Hanna Wolańska pocieszyła się w ramionach młodego oficera, z którym postanowiła ułożyć sobie życie. Mieczysław nie aprobował tego związku, ale nie mógł ingerować w prywatne życie bratowej. Gdy więc postanowiła wyjechać z nowym partnerem na drugi koniec Polski, gdzie skierowano go do służby, szwagier spłacił jej należną część ze wspólnej firmy. Rozliczył się przykładnie i rozstali się bez pretensji. Hanna sprzedała dom, synowi kupiła dwupokojowe mieszkanie w bloku i zostawiła mu część pieniędzy, po czym wyjechała. Mieczysław zobowiązał się czuwać nad chłopakiem, jako jego stryj i ojciec chrzestny.

20-letni Andrzej Wolański był już młodzieńcem samodzielnym, pracował, zarabiał, ale przyzwyczajony dotychczas do wysokiego standardu życia, szybko wydał zostawiony mu przez matkę kapitał. Pozostawiony sam sobie prowadził bujne życie towarzyskie, miał wielu kolegów i wciąż nowe panienki. Stryj Mieczysław starał się wywiązywać z obietnicy opieki nad chłopakiem, jednak tę opiekę obydwaj rozumieli inaczej. Andrzej oczekiwał ciągłego wsparcia finansowego. Często przychodził do stryja po pożyczki, bo wiecznie mu na coś brakowało. Oddać też nie było z czego. Stryj natomiast usiłował nakłonić go do oszczędniejszego trybu życia, ustatkowania się i założenia rodziny. Andrzeja irytowało, że stryj ciągle prawi mu morały, a jeszcze bardziej to, że przestał pożyczać pieniądze. Wreszcie, kiedy któregoś razu stryj powiedział:

– Twój ojciec w grobie się przewraca. Nigdy by nie zaakceptował twojego stylu życia. Przynosisz wstyd rodzinie.

Andrzej poczuł się tymi słowami tak dotknięty, że postanowił zerwać z chrzestnym relacje. Córki Mieczysława od dzieciństwa uwielbiały starszego brata, lubiły bawić się z nim, razem jeździli na wycieczki rowerowe, chłopak zabierał je czasem na ogniska, które organizował ze swoim towarzystwem, gdzie śpiewał i grał na gitarze. Jego umiejętnościami zachwycała się Magda i brat zgodził się nauczyć ją grać, ale po kilku lekcjach przestał odwiedzać rodzinę. Kiedy dziewczęta dopytywały ojca, czemu Andrzej do nich nie przychodzi, ten odpowiedział:

– Obraził się, bo usłyszał ode mnie parę słów prawdy. Mam nadzieję, że przemyśli i zmądrzeje.

Honor rodziny. Człowiek z torbą

Pewnej lipcowej nocy, około godziny 3 policjanci pełniący służbę patrolową zobaczyli na ulicy mężczyznę uginającego się pod ciężarem wyładowanej torby. Ulica była pusta, mężczyzna rozglądał się na wszystkie strony i zachowywał dziwnie, więc policjanci postanowili go wylegitymować. Gdy radiowóz zatrzymał się naprzeciwko niego, mężczyzna zaczął uciekać. Ponieważ bagaż wyraźnie mu przeszkadzał, rzucił torbę na środek ulicy i czmychnął do najbliższej bramy. Jeden z mundurowych został pilnować porzuconego bagażu, drugi pobiegł za uciekinierem. Wbiegł za nim aż na ostatnie, czwarte piętro starej kamienicy. Ścigany zaczął udawać, że tu mieszka i szuka w kieszeniach kluczy od mieszkania, ale po wylegitymowaniu okazało się, że mieszka w całkiem innej części miasta.

Zatrzymany mężczyzna był bardzo zdziwiony, nie wiedział czego chce od niego policja i kategorycznie zaprzeczał jakoby torba leżąca na ulicy była jego własnością. Wmawiał policjantom, że po ciemku, w nocy musiało im się wydawać, że to on niósł tę torbę i ją odrzucił. Twierdził, że się pomylili i biorą go za kogoś innego. Policjanci natomiast wątpliwości nie mieli żadnych, a w podejrzeniu, że zatrzymali złodzieja z łupem utwierdził ich fakt, że w torbie, której tak gorąco wypierał się zatrzymany, znajdował się magnetowid, kamera wideo, dwa nowe damskie kożuchy i damska kurtka z norek. Zatrzymany mężczyzna nazywał się Andrzej Wolański.

Chcesz poznać kulisy tej sprawy? Sięgnij po Detektywa Wydanie Specjalne (tekst Elizy Solskiej pt. Honor rodziny). Cały numer do kupienia TUTAJ.