Silniki frachtowca „Janna” pracowały miarowo i statek powoli sunął po spokojnych wodach Zatoki Gwinejskiej. Wokół panowała noc i tylko w oddali dostrzec można było światła mijanych po drodze osiedli ludzkich. Nagle rozległ się upiorny krzyk. Dobiegł z mostku kapitańskiego. Spod pokładu natychmiast wybiegło kilku marynarzy. Zamarli, kiedy po dłuższym czasie udało im się dostać do pomieszczenia na mostku.
Darłowo to niewielkie, nadmorskie miasto na Pomorzu Zachodnim. 13 tysięcy mieszkańców, urocza starówka, Zamek Książąt Pomorskich, latarnia morska i oczywiście piaszczysta plaża w Darłówku. Dzięki niej latem w mieście ruch panuje jak na Manhattanie. Tłumy półnagich turystów okupują plaże, pełno jest ich też na ulicach i skwerach, a hotele, sklepy, bary i restauracje pękają w szwach. Gorzej jest wiosną i zimą. Hotele, plaże i skwery pustoszeją, więc o robotę trudno. W Darłowie dobrze się wypoczywa, ale dorobić się trudno, mimo to, po upadku PRL-u wielu mieszkańców miasta postawiło na prywatną inicjatywę. Uwierzyli, że własną pracą dorobią się majątku.
Paweł M. wybrał gastronomię. Dobrze znał niezbyt wyszukane gusty kulinarne turystów i wiedział, co w sezonie cieszy się w Darłowie największym popytem. Nie były to ryby i nie owoce morza. Lody, zapiekanki i flaki sprzedawały się w Darłowie najlepiej. Dlatego uznał, że uruchomienie małej wytwórni flaków będzie rozsądnym pomysłem. Po konsultacji z rodziną do współpracy dał się namówić również szwagier.
Marynarze do wynajęcia
Początki rodzinnego interesu były obiecujące. Flaki zasadniczo wypaliły, ze zbytem problemów też nie było, tyle że w miarę upływu czasu zaczęły się schody. Kolejne rządy komplikowały przepisy, urzędy piętrzyły trudności, a uporczywe kontrole rozrastającego się jak pasożyt aparatu urzędniczego sprawiały, że wielu wytwórcom branży spożywczej odechciało się szumnie zapowiadanej wolności gospodarczej. Wytwórnia flaków upadła i początkujący przedsiębiorca został na lodzie z długami na koncie. Młody, liczący zaledwie 30 lat Paweł M. musiał szukać nowego źródła utrzymania, zwłaszcza że pieniądze były mu bardzo potrzebne. Jego żona traciła wzrok, a lekarze mówili, że pomóc może tylko kosztowna operacja.
***
W obliczu finansowych kłopotów Paweł M. zrobił to, co w latach 90. ubiegłego wieku zmuszona była uczynić większość młodych, przedsiębiorczych Polaków. Znalazł dochodową pracę na zachodzie Europy. Został marynarzem, miał bowiem ku temu zarówno smykałkę, jak i kwalifikacje. Jego ojciec pływał przecież na statkach, a on sam ukończył w Darłowie Technikum Rybołówstwa Morskiego.
Początki były trudne. Paweł musiał wydeptać sporo ścieżek, by dostać się na pierwszy statek, jednak później szło już gładko. Za pośrednictwem agencji rekrutującej marynarzy wynajmował się do pracy na zagranicznych, głównie niemieckich, statkach, po czym wypływał w morze. Gdy rejs się kończył, brał pieniądze i wracał do kraju, do czekających na niego bliskich. Dzięki temu dość szybko udało mu się stanąć na nogi. Wystarczyło kilka rejsów, by sytuacja finansowa jego rodziny polepszyła się. Teraz mogli myśleć już o zakupie samochodu i o budowie garażu.
„Janna” i jej załoga
Większą część lata 1996 roku Paweł M. spędził w Darłowie, jednak już jesienią zaczął szykować się do kolejnego rejsu. Tym razem płynąć miał do Afryki na pokładzie małego frachtowca „Janna”. Był dobrej myśli. Wprawdzie praca na statku jest ciężka, to jednak on zdążył się już do tego przyzwyczaić. Jeśli chodzi o niebezpieczeństwa, to bardziej obawiał się sztormu czy napadu piratów niż problemów z towarzyszami podróży. Przecież ludzie na morzu rzadko ze sobą rywalizują. Okoliczności zmuszają ich do współpracy i do wspierania się nawzajem. Bez tego na morzu trudno jest przetrwać.
Statek, na którym Paweł wyruszyć miał w rejs, należał do niemieckiego towarzystwa żeglugowego, pływał jednak pod banderą Antigui i Barbudy. W Europie jest to często stosowana praktyka. Wielu armatorów, by uniknąć wysokich podatków i opłat rejestrowych, zapisuje swe statki w państwach, w których opłaty te są niższe. Antigui i Barbudy należy właśnie do takich krajów. To niewielkie, wyspiarskie państewko na Karaibach ma stosunkowo liberalne przepisy podatkowe i niskie opłaty rejestrowe.
„Janna” i upiorny krzyk
W październiku 1996 roku, po remoncie w stoczni w Bremerhaven, „Janna” wyszła w końcu w morze. Załoga frachtowca liczyła zaledwie 13 osób. Byli to wyłącznie mężczyźni i w większości pochodzili z różnych rejonów Polski. Niemcami byli tylko kapitan Klaus Claussen i główny mechanik Ulrich Bilkelbach. Taki skład załogi mógł rodzić pewne trudności w komunikacji, jednak mało kto spodziewał się, by doszło na tym tle do jakichś konfliktów pomiędzy jej członkami. Na morzu przecież wszyscy są równi, chociaż był ktoś, kto zgłaszał pewne uwagi. Zanim jeszcze statek wyszedł w morze mówił, że kapitan „Janny” to w sumie „spoko gość”, ale ma swoje dziwactwa. Wtedy nikt specjalnie się tym nie przejął. Przecież każdy człowiek ma jakieś dziwactwa.
Chcesz poznać kulisy tej sprawy? Sięgnij po Detektywa 1/2024 (tekst Pawła Pizuńskiego pt. Upiorny krzyk na „Jannie”). Cały numer do kupienia TUTAJ.