Jolanta Urbańska – żywcem zakopana

Młoda kobieta w czerwonej sukience patrzy w obiektyw w szerokim uśmiechu odsłaniającym rząd białych zębów. Patrzy z nadzieją, że kiedyś, w przyszłości taką będą ją oglądać jej własne dzieci. Wesołą, szczupłą blondynkę o jasnej cerze, z kręconymi włosami, w typowej fryzurze z końcówki lat 90. XX wieku. Ten stan radosnego uniesienia widać też na drugim zdjęciu, gdy Jola, w krótkich spodenkach, wywija z młodszym braciszkiem bączki przed rodzinnym domem w Jarnołtowie. Ten brat o imieniu Marek to dziś poważny mężczyzna, w pamięci którego siostra pozostała już tylko wyblakłym wspomnieniem.

Jola była trzecią w kolejności córką Teresy i Mieczysława Urbańskich, gospodarzy ze wsi Jarnołtowo koło Małdyt. Wsi niedużej, ale znanej między innymi z tego, że około roku 1750 przebywał tam Immanuel Kant, który jeszcze jako młodzieniec był nauczycielem miejscowych notabli, co po latach uczczono tablicą pamiątkową i rzeźbą z drewna. Do postaci słynnego filozofa, prekursora idei europejskiej, powrócono ponownie w 2024 roku, Roku Immanuela Kanta na Warmii i Mazurach, ustanowionego w 300. rocznicę jego urodzin (choć Kant rzadko wyjeżdżał ze swojej samotni w Królewcu, to bywał jeszcze w mazurskiej Gołdapi). Można by w tym miejscu zacytować jego słynną myśl: „Niebo gwiaździste nade mną, a prawo moralne we mnie” i nawet by pasowała ona do tej tragicznej historii. Bo oznacza, że człowiek sam rozstrzyga co jest dobrem, a co złem, biorąc pod uwagę jak sam chciałby być traktowany i osądzany ze swoich wyborów i czynów.

Widoczna na kolorowych zdjęciach Jolanta Urbańska z pewnością nie wdawała się w takie dylematy. Cieszyła się życiem i niebem gwieździstym w rodzinnej wsi. Z pewnością wypatrywała na nim swojej szczęśliwej gwiazdy, zastanawiając się, kiedy los znajdzie jej partnera, z którym zwiąże się na dobre i złe. Bo czas naglił, dziewczyna wpędzała się w lata. Przekroczyła już trzydziestkę, co na wsi traktowano jako staropanieństwo, a tymczasem trzy siostry z jej licznej rodziny już poszły na swoje, w tym jedna młodsza, Mariola. W domu została tylko młodziutka Ania i kilkuletni Marek.

Od jakiegoś czasu Jolanta nie mieszkała już w Jarnołtowie, a do rodziny przyjeżdżała zwykle w weekendy albo na święta. Wynajmowała pokój u przyjaciółki w niedalekim Morągu, gdzie pracowała w fabryce sklejek, największym zakładzie tego miasta, leżącego między Olsztynem a Elblągiem. Wiodło jej się całkiem dobrze, zarabiała nieźle, co i raz wychodziła z koleżankami na spacer lub do miejscowej kawiarni, gdzie rzucały spojrzenia w stronę lokalnych kandydatów na mężów. Ale zazwyczaj byli to żonaci już faceci albo licealiści, którzy nawet nie zwracali uwagi na starsze od nich niewiasty.

Koleżanki Joli wydawały się zatroskane jej przyszłością, bo czasami pytały, czy ma już kawalera? Na co ona: „Nie martwcie się o mnie, do Bożego Narodzenia wyjdę za mąż”. A gdy żartowały, aby zrobiła sobie dziecko, to będzie miała dla kogo żyć, rumieniła się i odwracała oczy. Koleżanki były jednak przekonane, że nawet gdyby Jola została matką samotnie wychowującą dziecko, bez wsparcia mężczyzny, to i tak dałaby sobie radę. Ale podejrzewały, że już jakiegoś faceta ma na oku. A może nawet jest z nim w związku, choć sercowe sprawy utrzymywała raczej w sekrecie.

Niebawem okazało się, że nie są to podejrzenia bezpodstawne. 32-letnia Jolanta związała się z 5 lat młodszym mężczyzną z Morąga. Pochodził on z „dobrego domu”, z porządnej rodziny, był synem byłego majora Wojska Polskiego, który na emeryturze został instruktorem nauki jazdy. Jak wyszło podczas późniejszego śledztwa, jedną z kandydatek do prawa jazdy, którą szkolił Jan Krupa, była właśnie Jolanta Urbańska. Były oficer WP musiał ją darzyć sympatią, skoro egzamin wstępny zorganizował jej we własnym mieszkaniu. Prawdopodobnie wtedy, a może i wcześniej, poznała jego syna Zbyszka. Ciemnowłosy mężczyzna średniego wzrostu, o łagodnym obliczu mógł spodobać się pogodnej blondynce i pewnie było to wrażenie obopólne, bo koniec końców zaczęli się ze sobą spotykać. Tak przynajmniej odebrała to jedna z jej koleżanek.

Rodzina Joli była jednak mniej zorientowana. Gdy krewni pytali ją o kontakty z mężczyznami, kobieta uśmiechała się tajemniczo. Dawała do zrozumienia, że jest wreszcie na dobrej drodze do wyjścia ze stanu panieńskiego. Po części wyjaśniło się to przed Bożym Ciałem 1999 roku, przypadającym na czwartek 3 czerwca. Kobieta wzięła sobie wtedy kilka dni urlopu w morąskiej „Sklejce”. W sobotę, rano, 29 maja pojechała do Zajezierza, wsi również parafialnej jak nieodległe Jarnołtowo, gdzie mieszkała jej młodsza siostra Mariola. Następnego dnia, czyli w niedzielę w tamtejszym kościele miała się odbyć uroczystość przyjęcia pierwszej komunii przez dziewięciolatków, wśród których była córka Marioli, chrześnica Jolanty. Po ceremonii ciocia Jola wręczyła siostrzenicy złote kolczyki, bo na taki prezent było ją zwyczajnie stać.

Podczas przyjęcia komunijnego wspomniała nawet młodszej siostrze, że ma przyjechać po nią jakiś chłopak. Ale nie ujawniła, co to za jeden. W ogóle ostatnio była mało wylewna, choć wcześniej dzieliła się z Mariolą wszystkimi nowinami. Tego dnia jednak tajemniczy adorator Jolanty się w Zajezierzu nie pojawił. A nazajutrz, czyli 31 maja, rodzina znów poszła do kościoła, jako że zaczynał się tzw. biały tydzień. Po nabożeństwie wszyscy wrócili do domu, ale Jola skręciła do koleżanki, mieszkającej blisko kościoła. Na pożegnanie zapowiedziała tylko siostrze i szwagrowi, aby nie zamykali na noc drzwi, ponieważ ona jeszcze tego dnia wróci. Mariola mrugnęła znacząco do niej okiem życząc powodzenia, co znaczyło: „Baw się dobrze”.

Jolanta miała poczekać u koleżanki na przyjazd swojego chłopaka, nie przejmując się nawet, że zostało jej w torebce niewiele pieniędzy, z czego wynikało, że ów mężczyzna do biednych nie należał. Spoglądała w okno, aż w pewnym momencie, około godziny 2 po południu, szepnęła: „O, przyjechał po mnie”. Pożegnała się szybko, chwyciła torebkę i pobiegła na plac przed kościołem, gdzie zatrzymał się żółty samochód na zagranicznych numerach. Koleżanka nie zapamiętała marki pojazdu i przez zaciemnione szyby nie dojrzała kierowcy. Jolanta wsiadła do środka i tyle ją widziano. Słuch też po niej zaginął.

Gdy nie wróciła na noc, Mariola za bardzo się nie martwiła. Siostra była przecież samodzielną, dorosłą kobietą, której nikt nie mógł zabronić postępować, jak jej się podoba. Zwłaszcza że miała urlop i mogła równie dobrze zatrzymać się w domu rodzinnym w Jarnołtowie albo wrócić do Morąga. Na wieść, że wsiadła do jakiegoś zagranicznego wozu, szwagier się nawet zaśmiał: „Jeszcze nam Jola za mąż wyjdzie”. Czego oczywiście szczerze jej życzyli.

Chcesz poznać kulisy tej sprawy? Sięgnij po Detektywa Wydanie Specjalne 2/2024 (tekst Marka Książka pt. Żywcem zakopana). Cały numer do kupienia TUTAJ.