Katastrofa autobusu w Kokoszkach to największa tragedia do jakiej doszło na polskich drogach po drugiej wojnie światowej. Jerzy Marczyński, 39-letni wówczas kierowca gdańskiego PKS, 2 maja 1994 roku, miał tego dnia dwa kursy: Gdańsk-Kartuzy-Zawory oraz Zawory-Kartuzy-Gdańsk. Była to jedna z jego ulubionych tras. Tego dnia podróżujących, którzy chcieli wrócić do Gdańska było wielu. Na tym odcinku autobusy były z resztą przeładowane prawie zawsze. Kierowcy wiedzieli, że zabieranie większej ilości podróżujących jest niebezpieczne. Kiedy jednak pasażera nie zabrali, a ten poskarżył się przełożonym, kierowca mógł spodziewać się nagany…
Katastrofa autobusu w Kokoszkach była największą tego typu tragedią na polskich drogach. Dziś już tak zatłoczonych autobusów prawie się nie widuje – tabor jest większy, puszczane są tzw. „bisy”, a na skutek rozwoju indywidualnej motoryzacji autobusami jeździ znacznie mniej osób niż jeszcze w tamtym czasie. Dodajmy do tego działania Policji i Inspekcji Transportu Drogowego. To one znacznie poprawiły stan techniczny pojazdów przewożących pasażerów. Nadal zdarzają się kombinatorzy, którzy na widok Policji czy ITD uciekają w boczne ulice albo nie podejmują zleceń…
Katastrofa autobusu w Kokoszkach: bądź pan człowiek, zabierz nas!
Był 2 maja 1994 roku. Wprawdzie był to normalny dzień roboczy, ale gdański PKS kursował według sobotniego rozkładu jazdy. Wiele osób wzięło urlopy, a że pogoda była ładna, sporo mieszkańców Gdańska pojechało odpocząć nad jezioro Kłodno, znajdujące się między Kartuzami a Zaworami.
Tego dnia popołudniową zmianę obejmował 39-letni wówczas Jerzy Marczyński. Autobusy prowadził od 18 lat. Jego pojazdem w tym dniu był Autosan H9-21 nr rejestracyjny GAG 5127. Ten konkretny egzemplarz wyprodukowano w 1983 roku. Pod koniec 1993 roku przeszedł kapitalny remont.
Autobus nie był nowy – miał 11 lat. Pół roku wcześniej przeszedł jednak kapitalny remont, zaś krótko przed ostatnim wyjazdem wymieniono w nim przewód od sprężarki. Kierowca – blisko czterdziestoletni Jerzy Marczyński – był wypoczęty i wyspany. W gdańskim Pekaesie ceniono jego pracę. „Zawsze solidny, zdyscyplinowany, uczciwy” – tak chwaliła go tamtejsza dyspozytorka.
Zmiana Marczyńskiego w tym dniu liczyła jedną parę kursów – z Gdańska przez Kartuzy do Zaworów i z powrotem. Znad jeziora Kłodno autobus ruszył o 17:50 i już tam obłożenie tego kursu było duże. W Kartuzach na stosunkowo małego Autosana czekał prawdziwy tłum. Dlatego też Marczyński planował nikogo więcej nie zabierać – i tak jego autobus był już przepełniony. Niemniej ludzie – jak to ludzie. Na przystanku w Żukowie były prośby typu „Bądź pan człowiek, zabierz nas!”. Dlatego stamtąd zabrał jeszcze dwie osoby. To samo spotkało go na przystanku w Leźnie – Marczyński zabrał jeszcze 8 osób. Wóz konstrukcyjnie mogący zabrać 52 osoby wiózł ich aż 75. To była wówczas przykra norma na liniach podmiejskich. Jak tragiczna – pasażerowie tego kursu mieli się przekonać już niebawem…
Jak sardynki w puszce
Na końcowy przystanek we wsi Zawory autobus dojechał o godz. 17.30. Do Gdańska wyruszył 20 minut później. Początkowo był prawie pusty – w Zaworach wsiadły do niego tylko dwie osoby. Więcej pasażerów czekało na pierwszym przystanku w Chmielniku. W chętnie odwiedzanym przez gdańszczan Chmielnie nad jeziorem Raduńskim zrobił się już tłok. Prawdziwy szturm nastąpił jednak dopiero na dworcu w Kartuzach. Autosan zrobił się mocno przepełniony. Na następnym przystanku, w Żukowie Marczyński nie chciał już wpuścić do środka nowych pasażerów, lecz uległ prośbom małżeństwa młodych nauczycieli miejscowej podstawówki. Kilka kilometrów dalej, w Leźnie do autobusu wepchało się jeszcze ośmiu ludzi. Jak wykazało późniejsze dochodzenie, w mogącym przewozić 39 ludzi na miejscach siedzących i 12 na stojących autobusie tkwiły – stłoczone – 74 osoby.
Katastrofa autobusu w Kokoszkach: Niczym odgłos pioruna
Następnym przystankiem miały być znajdujące się już w granicach administracyjnych Gdańska Kokoszki. Autosan jednak tam nie dotarł. Pięćset metrów wcześniej, na jedynym dłuższym w tej okolicy prostym odcinku drogi, nastąpiło nieszczęście.
Przypadkowy świadek, kierowca ciężarowego Jelcza, tak kilkadziesiąt minut później opisywał to, czego miał okazję być świadkiem: „Gdy wyjechałem z łuki drogi, zauważyłem wyprzedzający mnie autobus. Tu, na tej prostej drodze, po przejechaniu krótkiego odcinka skręcił nagle na pobocze i uderzył w drzewo. Usłyszałem przerażający huk, niczym odgłos pioruna”.
Katastrofa autobusu w Kokoszkach : Cztery metry w drzewo
Jadący wychodzącą na zachód z Gdańska szosą kierowcy rzucili się na ratunek. Toporkami, nożami – i czymkolwiek, co mieli pod ręką – zaczęli rozcinać zmiażdżoną karoserię autobusu. Dwadzieścia minut później na miejsce katastrofy przybyła specjalna ekipa straży pożarnej. Pomoc strażaków i ich ciężkiego sprzętu była niezbędna. Drzewo, w które uderzył autobus, wbiło się w niego na głębokość niemal czterech metrów. Fotele niektórych pasażerów zatrzymały się przed jego pniem dosłownie o centymetry.
Relacja kierowcy
Prowadzący Autosana Jerzy Marczyński wyszedł z katastrofy obronną ręką, odnosząc jedynie niegroźne obrażenia głowy. Już cztery godziny później był w stanie rozmawiać z dziennikarzami dwóch gdańskich gazet – „Wieczoru Wybrzeża” i „Głosu Wybrzeża”. W udzielonym reporterowi tej drugiej gazety wywiadzie tak opisał przebieg wypadku: „Usłyszałem huk z prawej strony, jak gdyby pękło koło. Potem był tylko pisk opon i nagły skręt w stronę pobocza. Próbowałem utrzymać prosto kierownicę. Nie udało się. Autobus z wielką siłą uderzył w drzewo. Zdążyłem jeszcze krzyknąć do pasażerów, żeby rozbili szyby i jak najszybciej uciekali. Bałem się, że może wybuchnąć paliwo”.
Ludzie stojący w przejściu między fotelami nie mieli szans na przeżycie. Drzewo wbiło się w autobus na 4 metry. Kilku pasażerów będących na przednim pomoście, siła uderzenia wyrzuciła przez drzwi.
Akcję ratunkową rozpoczęli kierowcy przejeżdżających samochodów oraz lżej ranni pasażerowie. Wówczas telefony komórkowe nie były powszechne, toteż wezwanie służb ratunkowych zajęło sporo czasu. Do czasu przyjazdu pierwszego zastępu OSP z Żukowa, który był najbliżej miejsca zdarzenia (a na pewno był w stanie dotrzeć tam najszybciej), co nastąpiło po około 20 minutach od zdarzenia, próbowano dostać się do poszkodowanych rozrywając poszycie gołymi rękami albo tym co było w bagażnikach przejeżdżających samochodów.
Na miejscu zginęło 25 osób. Kolejne 7 zmarło w wyniku odniesionych obrażeń w gdańskim szpitalu. Ostatecznym bilansem katastrofy były 32 osoby zabite i 43 ranne. Patrząc na wrak autobusu można by rzec, że prawdziwym cudem jest to, iż w ogóle ktoś to przeżył.
Katastrofa autobusu w Kokoszkach: dwie wersje zdarzeń
Ówczesny minister transportu Bogusław Liberadzki powołał komisję, która miała ustalić przebieg i przyczyny wypadku. Dziś już wiemy, że autobus był przeciążony o prawie dwie tony i ciężar ten miał bezpośredni wpływ zwiększenie ciśnienia od wewnątrz koła i – koniec końców – na wybuch opony chwilę po manewrze wyprzedzania. Kierowca mówił, że jechał przepisowo, 40-45 km/h. Prokuratura, że o 15 km/h szybciej.
Po uderzeniu w drzewo kilku pasażerów zostało zmiażdżonych przez pień. Inni zginęli poturbowani przez osoby znajdujące się w tylnej części. W Autosanie nie montowano wówczas pasów bezpieczeństwa, a stanie w korytarzu, pomiędzy siedzeniami było powszechne. Zresztą, przepełnienie również. Siła bezwładnie lecących ciał musiała więc zasiać spustoszenie.
Śledztwo w sprawie wypadku pod Kokoszkami toczyło się w gdańskiej Prokuraturze Rejonowej przez ponad półtora roku. W jego trakcie biegli potwierdzili wysuniętą już na miejscu katastrofy hipotezę, że przyczyną tragedii było pęknięcie prawej przedniej opony, która zresztą już przed wyjazdem autobusu na trasę była w złym stanie.
Katastrofa autobusu w Kokoszkach : Kto zawinił
Dochodzenie zakończyło się skierowaniem aktu oskarżenia wobec trzech osób: kierowcy autobusu i dwóch innych pracowników gdańskiego PKS – zastępcy dyrektora ds. technicznych oraz mistrza stacji obsługi technicznej.
Jerzemu Marczyńskiemu zarzucono umyślne sprowadzenie niebezpieczeństwa katastrofy i nieumyślne jej spowodowanie. Zdaniem prokuratury kierowca prowadził autobus bez wcześniejszego sprowadzenia stanu technicznego pojazdu, wpuszczając dobijających się pasażerów dopuścił do jego nadmiernego przeciążenia i prowadził go z nadmierną prędkością (co najmniej 60 km/h przy ograniczeniu do 50 km/h). W toku śledztwa nie ustalono jednak w sposób jednoznaczny związku przyczynowo–skutkowego między zabraniem nadmiernej liczby pasażerów, a pęknięciem opony i spowodowaniem wypadku.
Pozostałym oskarżonym zarzucono, że wbrew obowiązkom zawodowym dopuścili do ruchu pojazd, którego stan techniczny powodował bezpośrednie zagrożenie dla bezpieczeństwa ruchu drogowego.
„Czy wszyscy dojadą?”
Sąd Rejonowy w Gdańsku wydał wyrok dopiero styczniu 1999 r. Jak na rozmiary tragedii nie był on szczególnie surowy. Kierowca autobusu dostał dwa lata w zawieszeniu na cztery, mistrz stacji obsługi rok, a zastępca dyrektora ds. technicznych – 10 miesięcy – oba wyroki również z zawieszeniem na dwa lata.
– Rozmiar tej katastrofy jest porażający – powiedział w uzasadnieniu wyroku sędzia.
Jerzy Marczyński nigdy nie wrócił za kierownicę autobusu. Również jego prywatne życie całkowicie się posypało. Pół roku po wypadku miał wziąć ślub, jednak narzeczona po tej tragedii go opuściła. Do końca życia był napiętnowany mianem zabójcy mimo że wypadek nie był wyłącznie jego winą, a już na pewno nie został spowodowany celowo.
Marczyński nie poradził sobie z poczuciem winy za wypadek ani też z emocjami bliskich ofiar wypadku. Ból jest zrozumiały, ale mającemu świadomość zdarzenia człowiekowi na pewno nie pomaga wytykanie go palcami ze słowami „Ty morderco”, tak jakby zrobił to celowo. Nie pokazywał się publicznie, znajomi mówili że po tej tragedii stał się wrakiem człowieka. Do końca życia mieszkał z matką, zmarł w 2014 roku. Mówi się, że to jest 33-cia ofiara tego wypadku.
Lista ofiar
Na koniec dane w liczbach i lista ofiar wzięta z obelisku w miejscu katastrofy:
Data i godzina: 02 V 1994, około 19:00
Miejsce: Gdańsk – Kokoszki
Rodzaj zdarzenia: katastrofa w ruchu lądowym – czołowe uderzenie w drzewo na skutek przebicia opony
Zabici: 32 (25 zginęło na miejscu, 7 zmarło w szpitalach w wyniku obrażeń)
Ranni: 43
Lista ofiar:
Teresa Bobkowska
Alojzy Bobkowski
Joanna Ciereniewicz
Gabriela Dzierbanowicz
Henryk Dzierbanowicz
Aleksandra Ilnicka
Zbigniew Iwanowicz
Jerzy Jarocki
Sebastian Jasiński
Maciej Jurkowski
Władysław Kitowski
Alfons Klinkosz
Maria Kobiela
Apolonia Kurczewska
Dominika Kwidzińska
Józef Landowski
Kazimierz Leszkowski
Marek Mach
Małgorzata Michalczewska
Helena Mielewczyk
Wiktoria Pędłowska
Mieczysław Pędłowski
Ryszard Pioch
Barbara Piotrowicz
Jarosław Richert
Andrzej Sobiegraj
Lucyna Sobiegraj
Magdalena Szutenberg
Zdzisław Szutenberg
Agnieszka Urbanowicz
Joanna Zegarowska
Barbara Żurawska-Czupa
(umownie) Jerzy Miarczyński (zmarł w 2014 roku)
Źródło: kalendarium.polska.pl, htp.org.pl,
Na zdjęciu: Pierwsza strona „Dziennika Bałtyckiego” z 4 maja 1994 roku z informacją o dramacie na drodze.