„Książę” – bezwzględny bydgoski przestępca

Waldemar W., który u szczytu swoich przywódczych sił i wpływów na sprawy miasta, znany był jako „Książę”, we wczesnej młodości wcale nie sprawiał wrażenia, że może stać się numerem jeden na liście najniebezpieczniejszych ludzi na Kujawach i Pomorzu. A osiągnięcia w tym względzie miał niemałe, by wspomnieć choćby, że swego czasu trafił na listę tygodnika „Wprost”, jako jeden ze 100 najniebezpieczniejszych przestępców w Polsce.

Owszem, był krnąbrnym dzieckiem, sprawiał kłopoty wychowawcze, ale nic nie zapowiadało, że może z niego wyrosnąć naprawdę bezwzględny typ. Po raz pierwszy w poważniejszy konflikt z prawem popadł, kiedy skończył 16 lat. W związku z pobiciem został umieszczony w poprawczaku w miejscowości Trzemeszno w Wielkopolsce. Wysiłki wychowawców, by okiełznać jego temperament, spełzły na niczym. Zaznaczano, że nie był typem prowodyra, nie wykazywał nawet zapędów, by pretendować do miana lidera w swojej grupie rówieśniczej. Miał za to zdolność do popadania w coraz większe kłopoty.

Od czasu pobytu w poprawczaku było z Waldemarem W. tylko gorzej. Kiedy wyszedł z zakładu, chcąc nie chcąc, pracował na swoją pierwszą odsiadkę. I doczekał się. Na początku lat 80. XX wieku dopuścił się włamania. Celem był pawilon handlowy „Jacek” przy ulicy Gajowej na bydgoskich Bartodziejach. Mieścił się tam jeden z najczęściej odwiedzanych przez bydgoszczan sklepów meblowych. W pobliżu znajdował się również piętrowy pasaż handlowy, jakich wiele powstawało w całym kraju w latach 70. Na parterze były sklepy i lokale usługowe, na piętrze istniał klub dancingowy, dekadę później powstała tam znana w mieście restauracja Royal.

Ten skok mógł Waldemar W., którego wtedy z powodu ciemniejszej karnacji i kruczoczarnych włosów nazywano „Hiszpanem”, zaliczyć jako nauczkę na przyszłość. Sprawców, w tym jego, ujęto dość szybko. Trafił przed bydgoski sąd, który skazał go aż na 2,5 roku więzienia za czyn kryminalny. Dalsze losy „Hiszpana” pokazują, że zamiast wyciągnąć wnioski ze swojego postępowania, uznał tylko, że były to pierwsze koty za płoty.

Kolejny wyrok dostał w 1989 roku. Tym razem były to już 4 lata odsiadki za poważniejsze przestępstwa, w tym brutalny napad i posługiwanie się podrobionymi dokumentami. Na wolność wyszedł już w 1992 roku. Nie zamierzał jednak zejść z przestępczej ścieżki. W jego przypadku idea resocjalizacji kompletnie się nie sprawdzała. Opuścił zakład karny bogatszy o doświadczenia, owiany aurą brutalnego i bezwzględnego kryminalisty. Nawiązał też kluczowe kontakty z innymi przestępcami. Znajomości spod celi zaowocowały tym, że już kilka miesięcy po opuszczeniu murów bydgoskiego zakładu karnego w Fordonie, był otoczony grupą przybocznych żołnierzy. I miał ambitne plany.

Nauczył się, że strachem i siłą może podporządkować sobie ludzi. W mieście rozeszła się fama już nie o „Hiszpanie”, ale o „Księciu” i pod takim pseudonimem miał być znany aż do końca swojej przestępczej kariery. W Bydgoszczy, jak w wielu miastach w całej Polsce, zaczęły wzrastać w siłę gangi i inne grupy przestępcze. Policja i prokuratura nie radziły sobie jeszcze z ich zwalczaniem. Organy ścigania nie nadążały za zmieniającą się rzeczywistością, a nowe warunki gospodarcze stwarzały duże pole dla nowych mechanizmów kryminalnych.

Wiele rodzących się wówczas interesów rozwijali ludzie, którzy wcześniej, jeszcze za czasów PRL-u, próbowali swoich sił w szarej strefie. To dotyczyło choćby braci Janusza i Mirosława S., którzy jeszcze w czasie minionej władzy, za czasów reform gospodarczych ministra Wilczka, zaczynali od importowania alkoholi i jako jedni z pierwszych uzyskali licencję na ich sprzedaż detaliczną w kraju. Mówiono, że było to możliwe dzięki wydatnej pomocy ludzi związanych z dawną bezpieką. W kolejnych latach to właśnie oni mieli pociągać za najważniejsze sznurki w mieście. Nie byli jedyni, choć jako jedni z niewielu działali pod pozorem legalnie prowadzonych interesów.

W Bydgoszczy rósł w siłę również Henryk M., zwany „Lewatywą”. Krążyły legendy na temat tego, skąd wziął się jego przydomek. Jedna z nich, pewnie ukuta przez złośliwców i konkurentów w przestępczym światku, mówiła, że podobno podczas jednej z pierwszych gangsterskich akcji doszło u niego do reakcji… fizjologicznej. Inna, że tak reagowali na samo brzmienie jego nazwiska ci, którzy mu podpadli. Tak, czy inaczej, „Lewatywa”, który był nieco starszy od „Księcia”, już w latach 80. trudnił się – korzystając z parasola ochronnego służby bezpieczeństwa – cinkciarstwem. W wolnej Polsce jednak porzucił te pozory prowadzenia biznesów i zajął się „na serio” wyłudzaniem haraczy od restauratorów i właścicieli sklepów na Starym Mieście. W drugiej połowie lat 90. zajął się przez pewien czas skupywaniem akcji NFI od klientów banku, równocześnie budując swoją pozycję czołowego gangstera w mieście.

Chcesz całą historię? Sięgnij po Detektywa 8/2024 (tekst Macieja Czerniaka pt. Trzy zamachy na Księcia). Cały numer do kupienia TUTAJ.