Legendarny napad na bank w Wołowie

Napad na bank w Wołowie był największym skokiem w historii PRL-u. Milicja raportowała wówczas, że odpowiedzialny za niego może być międzynarodowy gang, podczas gdy w rzeczywistości stały za nim osoby niemające nic wspólnego z profesjonalistami.

Pomysł obrabowania banku padł podczas jednego ze spotkań towarzyskich i początkowo został potraktowany jako żart. Kiedy kompani doszli jednak do wniosku, że w oddziale przechowywane są wynagrodzenia dla wszystkich mieszkańców Wołowa i okolic, pomysł wydał im się wart uwagi. Przy wsparciu skarbnika placówki, szajka wdarła się do banku i przy pomocy samochodowego podnośnika wybiła dziurę w stropie, dostając się w ten sposób do skarbca. Łupem złodziei banku w Wołowie padło 12,5 mln zł.
Według wstępnych ustaleń, złodzieje mieli nie wydawać tych pieniędzy dopóki cała sprawa nie ucichnie. Milicja przez kilka tygodni nie mogła wpaść na trop przestępców, ale nie poddawała się. W mieście rozpuszczono więc plotkę, że niebawem ma dojść do wymiany pieniędzy, a stare banknoty stracą ważność. Wówczas złodzieje, tracąc grunt pod nogami, postanowili wtajemniczyć w sprawę swoje żony. I to był błąd!

Jedna z nich wpadła na pomysł zniszczenia kradzionych pieniędzy, paląc je. W ten sposób udało się pozbyć ponad pół miliona złotych. Niedługo potem, żona kolejnego – mimo zakazu męża – postanowiła zapłacić skradzionym banknotem za nowy obrus. Kiedy ekspedientka sprawdziła serię i numer banknotu, już wiedziała z kim ma do czynienia. Wezwani na miejsce milicjanci szybko złamali kobietę, która zaczęła mówić. Po wszystkim jej mąż przyznał, że nie ma do niej żalu: „Wie pan, jakie są kobiety – długie włosy, ale rozum krótki”. Być może sprawa najgłośniejszego skoku okresu PRL-u zakończyłaby się zupełnie inaczej, gdyby nie łatwowierność złodziei i lekka ręka ich kobiet.

Nie tylko napad na bank w Wołowie

Za kierownicą siedział nagi mężczyzna. Fotel pasażera zajmował przypięty pasami… łabędź. Z tyłu i w bagażniku znajdowało się kilkanaście kur. Kierowca twierdził, że zwierzęta podróżują autostopem, a ponieważ on sam nie jest wścibski, nie zadawał im pytań o cel podróży. Z pasażerami miał tylko jeden problem, o którym poinformował kontrolujących go funkcjonariuszy – nioski nie chciały zapiąć pasów. Choć to tylko jeden z wielu żartów opowiadanych w kontekście zatargów z prawem, patrząc na policyjne kartoteki śmiało można stwierdzić, że w polskiej rzeczywistości, taki scenariusz byłby jak najbardziej prawdopodobny.

Jednym ze światowych geniuszy zbrodni jest Jerry Frank Townsend – mężczyzna, któremu przypisano zabójstwo sześciu kobiet i brutalny gwałt. Wszystko tylko dlatego, że się nie bronił, a wręcz przeciwnie – potwierdzał udział we wszystkich zdarzeniach. Przyznawał się do makabrycznych morderstw, by… nie smucić śledczych. Geniuszem nazwano go przewrotnie – iloraz inteligencji mężczyzny wynosił 58, a jego umysł rozwinięty był na poziomie 8-latka. Nad Wisłą miano „geniusza zbrodni” ma jednak zupełnie inny wymiar.

Jeśli chcesz poczytać o naszych „geniuszach zbrodni” sięgnij po Detektywa 4/2021 (tekst Anny Rychlewicz pt. „Geniusze zbrodni znad Wisły”). Do kupienia TUTAJ.