Łowcy skór. W latach 90. XX wieku przyjmowanie pieniędzy przez pracowników pogotowia w zamian za informacje o zwłokach od zakładów pogrzebowych było zjawiskiem dość powszechnym i znanym w całej Polsce.
Choć nie mówiło się o nim głośno, to nie budziło ono zainteresowania organów ścigania. Pozostawało w sferze dyskusji o etyce zawodowej, nie jako o przestępstwie. Do czasu. Do czasu, gdy nie pojawiły się podejrzenia, że niektórzy pracownicy pogotowia pomagali pacjentom przed czasem przenieść się na tamten świat.
Afera w łódzkim pogotowiu wybuchła pod koniec stycznia 2002 roku, po publikacji dziennikarzy „Gazety Wyborczej” materiału pt. „Łowcy skór”. Opisywali oni przypadki nadużyć podczas interwencji ekip ratunkowych. Odkryta skala nekrobiznesu w Łodzi była przerażająca. Większość zakładów pogrzebowych płaciło pracownikom pogotowia za informacje o tzw. „skórach” (ciało zmarłego – przyp. red.). Wkrótce po ukazaniu się artykułu sprawą zajęła się prokuratura. Zmowa milczenia powoli zaczęła pękać.
Licytacja cen
Ówczesny łódzki radny, którego rodzina zajmowała się prowadzeniem sieci zakładów pogrzebów, Witold S. przyznał, że wiedział o procederze kupowania informacji o zwłokach od pogotowia, a nawet o zgonach w wątpliwych okolicznościach. Zakład pogrzebowy w latach 90. mógł otworzyć każdy i nie potrzebował nawet do tego kapitału. Przedsiębiorca pogrzebowy podczas zabierania zwłok z domu, uzyskiwał od rodziny pełnomocnictwo na pobranie zasiłku pogrzebowego z ZUS-u. Po pogrzebie dzielił się uzyskaną kwotą z zarządcą cmentarza, producentem trumny i kwiaciarnią, a kwotę która zostawała, przekazywano rodzinie zmarłego. Im mniej firma pogrzebowa musiała zapłacić pogotowiu za informację o zgonie, tym miała większy zysk. Jednak stopniowo stawki za „cynk o skórze” zaczęły rosnąć.
Włodzimierz S., przedsiębiorca pogrzebowy, chciał pod koniec lat 90. wyhamować proceder poprzez celowe podbijanie cen w pogotowiu, by kupowanie informacji przestało być opłacalne, lecz skutek był zupełnie odwrotny. Wywindował ceny do poziomu 1,2 tys.-1,8 tys. zł za „skórę”. Był to szczytowy moment nekrobiznesu.
Łowcy skór, czyli jak złapać skórę
Proces pozyskiwania zwłok przez zakłady pogrzebowe zaczynał się od dyspozytora w pogotowiu. W trakcie śledztwa ujawniono wiele sposobów i rodzajów manipulacji rodziną zmarłego. Kiedy lekarz pogotowia stwierdzał zgon, bliscy zostawali ze zwłokami będąc w szoku. Nie wiedzieli, co zrobić, więc pracownicy pogotowia podsuwali im wizytówki z numerami telefonów firm pogrzebowych lub sami dzwonili po zespół przewozowy, a następnie brali za to swoją prowizję. Często zdarzało się, że rodzina nie zgadzała się na sugerowaną przez medyków firmę. Co wtedy? Można było odpuścić, ale wiele załóg karetek miało na to sposoby.
Lekarz w akcie zgonu powinien wpisać, że wykluczył udział osób trzecich i ciało mogło zostać od razu przekazane do pochówku. Jednak, gdy rodzina robiła problemy, lekarz potrafił podrzeć kartkę i wypisać od nowa ze zdaniem: „Nie wykluczam udziału osób trzecich”. Zwłoki wówczas musiały zostać skierowane na sekcję, co trwało nawet do kilku tygodni, opóźniało pogrzeb, wypłatę należących się świadczeń i polis ubezpieczeniowych. Rodzina zwykle ulegała temu naciskowi i przyjmowała ofertę firmy proponowanej przez pracowników pogotowia.
Kiedy dyspozytor odbierał zgłoszenie o zgonie, musiał zadbać o to, by na miejsce jako pierwszy przyjechał zespół „zaufanej” karetki. Zdarzało się, że dyspozytor pogotowia tak manipulował rozmową, że dzwoniący w końcu tracił pewność czy ta osoba była martwa. Posuwano się do stwierdzeń: „Czy jest pan pewny, że zmarła? Skąd pan to wie? Jest pan lekarzem? Może nie potrafi pan wyczuć pulsu?”. Po tym jak zgłaszający potwierdził, że nie był pewny, do zgłoszenia wysyłano na sygnale zaprzyjaźnioną karetkę, nawet z odległej części miasta. Tym czasem pacjenci potrzebujący szybko pomocy musieli czekać.
Zegarmistrz życia
21 stycznia 2001 roku w dzielnicy Górna w Łodzi do pożaru przybyli strażacy. Z płonącego budynku uratowali dwie osoby w stanie ciężkim. Pierwszy raz wezwali karetkę o godzinie 3.25. Od podstacji pogotowia do miejsca zdarzenia dzieliło załogę około 2 km. W nocy ulice były zwykle puste. Strażacy ponaglali ekipę jeszcze o godzinie 3.36 i 3.39. Karetka na miejsce dotarła godzinie o 3.46, czyli po 21 minutach. Ku zdziwieniu strażaków, lekarz pogotowia kazał natychmiast przerwać reanimację i pacjentów przeniesiono do karetki. Niespełna kwadrans później oboje byli martwi.
W całym procederze czas przyjazdu karetki odgrywał dużą rolę. Czasem trzeba było przyśpieszyć przyjazd ekipy ratunkowej, by nie stracić skóry i prowizji, a czasem trzeba było dopiero „skórę zrobić”. Pracownicy łódzkich zakładów pogrzebowych wymieniali kilka przykładów, gdy przyjazd do pacjenta potrzebującego pilnie pomocy był opóźniany. Odjazdami zespołów medycznych kierował między innymi dyspozytor Tomasz S. – uważany za inicjatora procederu handlu zwłokami. Kiedy w wezwaniu do pacjenta zaznaczono, że był w stanie krytycznym, zaprzyjaźniona z dyspozytorem załoga karetki zwlekała z przyjazdem. Znany był sposób „na McDonaldsa”. Lekarz i sanitariusz po przyjęciu zgłoszenia, prosili kierowcę, aby ten podjechał po coś do jedzenia. Załoga nie spieszyła się. Kiedy po dotarciu na miejsce z 30-40 minutowym opóźnieniem okazało się, że pacjent jeszcze żył, przy karetce palili papierosy. Jeśli tego było mało, sabotowali akcję ratunkową.
Łowcy skór
Tomasz S. na początku lat 90. piastował funkcję szefa związków zawodowych ratowników medycznych. Już wtedy pracownicy pogotowia przyjmowali drobne kwoty za informacje o zwłokach. Z tych pieniędzy stworzono wspólny fundusz, z którego udzielano nieoprocentowanych pożyczek dla osób w potrzebie lub wypłacano dodatki świąteczne. Tomasz S. podkreślał, że osobiście badał zgodność tych praktyk z prawem. Nie było w tym nic jego zdaniem złego, a tym bardziej sprzecznego z wówczas obowiązującym prawem.
Zanim został starszym dyspozytorem, pracował w pogotowiu jako sanitariusz. Znał bardzo dobrze wszelkie procedury i przebieg akcji ratunkowych. W 2002 roku po wybuchu afery Centralne Biuro Śledcze wzięło pod lupę 38 przypadków zgonów. Analizowano czas pomiędzy zgłoszeniem i przyjazdem karetki oraz położenie wysyłanej karetki względem lokalizacji zgłoszenia. Wszystkie 38 podejrzanych przypadków miało miejsce na dyżurze Tomasza S. Przykładem było wezwanie z 15 stycznia 2000 roku do mężczyzny w podeszłym wieku. Jak ustaliło CBŚ, w momencie zgłoszenia niedaleko domu 80-latka stały dwie karetki ratunkowe, tymczasem dyspozytor wysłał jedną z odległego końca miasta, która musiała się przedrzeć przez centrum. Przybyła oczywiście za późno.
Tomasz S. został aresztowany, ale później sąd go zwolnił, gdyż prokuratura nie była w stanie przedstawić wystarczających dowodów na popełnienie przez niego przestępstwa.
Chcesz poznać kulisy tej sprawy? Sięgnij po Detektywa Wydanie Specjalne 3/2023 (tekst Konrada Szymalaka pt. Śmierć na sygnale). Cały numer do kupienia TUTAJ.