Mirosław Major – śmierć z rąk dłużnika

Wydawałoby się, że tak obrotny menadżer jest przez wszystkich szanowany i poważany. Jednak 24 listopada 1994 roku pokazał, że nie każdy jest zadowolony z jego rządów.

Feralnego dnia Mirosław Major już od samego rana miał zaplanowane spotkania. Gdy szedł do pracy, uśmiechem powitał sznur ciężarówek czekających pod Staszicem na załadunek węgla. Niektórzy stali tam od kilku dni, ale cierpliwie czekali na swoją kolej. Wiedział, że to dobry znak dla kopalni.

Pierwszą osobą, z którą był tamtego dnia umówiony był Ryszard Miklis. Mężczyzna pełnił wówczas funkcję dyrektora firmy zajmującej się sprzedażą części do maszyn kopalnianych. Major chciał omówić z nim ważny kontrakt.

Po wejściu do pomieszczeń biurowych powitała go jak zwykle sekretarka – Janina Krupierz. Ryszard Miklis już czekał, więc Major, nie zwlekając, zaprosił go do swojego gabinetu. Zanim do niego wszedł, zwrócił się jeszcze do sekretarki:

– Pani Janeczko, dwie kawy poproszę – po czym zamknął za sobą drzwi biura.

Kobieta udała się do kuchni, by przygotować dyrektorowi i jego gościowi napoje i w tym czasie rozegrała się tragedia. Major i Ryszard Miklis nie zdążyli nawet porządnie zacząć rozmowy, gdy do jego gabinetu wpadł młody mężczyzna.

– Panie dyrektorze, mam do pana sprawę – zawołał od progu.

Dyrektor go kojarzył. Intruzem był Zbigniew Manecki, przedsiębiorca, który wynajmował od kopalni pomieszczenia „Karczmy Śląskiej”. Od jakiegoś czasu zalegał z czynszem i Major sądził być może, że przyszedł uregulować choć część długu, zwłaszcza że w pewnej chwili sięgnął do kieszeni płaszcza. Mógł wtedy sądzić, że chce wyjąć z niej pieniądze, ale tak się nie stało. Kiedy Manecki wyciągnął dłoń, oczom Majora ukazał się pistolet. Był nim magnum kalibru 22. Kolejne zdarzenia nastąpiły bardzo szybko.

– To za to, co mi pan zrobił! – krzyknął niespodziewany gość i pociągnął za spust.

Pierwsza kula trafiła w klatkę piersiową i powaliła dyrektora „Staszica” na ziemię. Napastnik strzelił jeszcze dwukrotnie, w brzuch, jakby chciał mieć pewność, że właściwie wykona zadanie.

Dopiero po chwili wstrząśnięty rozwojem wydarzeń Ryszard Miklis zdołał wykrztusić z siebie kilka słów:

– Człowieku, co ty robisz? – powiedział do zabójcy.

Manecki zachował jednak zimną krew:

– Nie wtrącaj się, to nie twoja sprawa – odpowiedział mu szybko, po czym odwrócił się na pięcie i wybiegł z gabinetu.

Po drodze minął jeszcze sekretarkę Janinę, która właśnie orientowała się w zastanej sytuacji.

Manecki biegiem opuścił budynek kopalni. Pod gmachem czekała na niego taksówka. Poinformował kierowcę, że bardzo mu się spieszy i nakazał jechać w kierunku centrum Katowic.

Tymczasem w biurze kopalni „Staszica” panował chaos, jednak jeszcze przed godziną 10 wezwano na miejsce policję. Przybyły do gabinetu funkcjonariusz zastał zwłoki leżące na podłodze. Wezwał posiłki i zaczął rozpytywać świadków. Zarówno Ryszard Miklis, jak i Janina Krupierz dobrze znali zabójcę. Od razu wskazali na Zbigniewa Maneckiego.

– Nie mają państwo żadnych wątpliwości? – dopytywał starszy sierżant Masłowski.

– Najmniejszych. To na pewno był on – mówiła sekretarka. – Zresztą, on tu już dziś był. Przyszedł rano, chciał się pilnie widzieć z szefem, ale nie był umówiony, więc go nie wpuściłam. Do gabinetu wtargnął, gdy poszłam zaparzyć kawę. Jak tam weszłam, dyrektor leżał już na ziemi, a powietrze śmierdziało spalenizną.

Wkrótce na miejscu zdarzenia zjawiła się lekarka sądowa, która potwierdziła śmierć Mirosława Majora. Na jego ciele ujawniła dwie rany wylotowe po kulach. Według lekarki zgon nastąpił niedługo po trafieniu ofiary w klatkę piersiową.

Początkowo pojawiła się teoria, że Mirosława Majora zabiła mafia węglowa. Głosili ją członkowie górniczej „Solidarności”, twierdzący, że dyrektor kopalni wkurzył niewłaściwych ludzi swoim sposobem prowadzenia biznesu:

– Zabiła go mafia węglowa, bo wprowadził rygorystyczny regulamin sprzedaży węgla i odciął od zysków pośredników. Wykonano na nim wyrok, to miała być przestroga dla innych – mówił wówczas Andrzej Polak, szef „Solidarności” w kopalni „Staszic”.

Takie sugestie sprawiły, że do sprawy włączył się Urząd Ochrony Państwa, jednak wkrótce wykluczono ten wątek ze śledztwa. Prawda o motywach Maneckiego okazała się bardziej prozaiczna. Kim był ów mężczyzna i jak pojawił się w życiu Mirosława Majora? Zbigniew Manecki był przedsiębiorcą. Pochodził z Kielc, a na Śląsk trafił w latach 70. ubiegłego wieku. Po szkole średniej miał zamiar studiować na politechnice, podszedł do egzaminów, ale nie powiodło mu się. Wtedy wdrożył plan B – rozpoczął naukę na kierunku wychowanie techniczne w Katowicach. W międzyczasie pracował, najpierw w kopalni, a potem w spółdzielni ogrodniczej.

Miał dwie żony i dwójkę dzieci. Jego pierwsza żona zmarła na raka, a syn pochodzący z tego związku był wychowywany przez dziadków. Manecki nie uczestniczył w tym procesie, nie spotykał się z nim, nie płacił nawet alimentów na chłopca. Gdy już zajmował się własną działalnością, poznał kolejną kobietę. Postanowił się z nią ożenić. Z drugiego małżeństwa miał córkę. Cała trójka mieszkała na osiedlu Tysiąclecia w Katowicach.

Pierwszą firmę wielobranżową zarejestrował już w 1989 roku. Nazywała się „Mercurius”. Nie prowadził jej sam, zawsze miał jakiegoś wspólnika, ale ciężko było o stabilizację w tym temacie. Wspólnicy zmieniali się co jakiś czas. Być może jednym z powodów był ciężki charakter Maneckiego. Jak zeznawali później ludzie mający z nim do czynienia, mężczyzna był konfliktowy, agresywny i arogancki. Miał tendencje do złego traktowania ludzi, lubił się wywyższać i kłamać.

Firma „Mercurius” nie była jego jedyną działalnością. Oprócz tego angażował się w inne sektory rynku: udzielał porad prawnych, finansowych, marketingowych, montował żaluzje. W pewnym momencie, razem ze wspólniczką, projektował i produkował odzież. Ta firma przetrwała jednak jedynie 2 tygodnie. Oprócz tego prowadził również kantor znajdujący się w hotelu „Katowice”. Dyrektorowi tej placówki co i rusz zgłaszał nowe pomysły na rozszerzenie działalności, takie jak na przykład rozbudowa sal konferencyjnych. Nie trafiały one jednak na podatny grunt. Przez jakiś czas Manecki pełnił też funkcję kierownika domu wczasowego w Polanicy-Zdroju. Zupełnie nie sprawdził się w tej roli, bo został zwolniony dyscyplinarnie.

W 1990 roku po raz kolejny zmienił wspólnika i wraz z nim wynajął od kopalni „Staszic” słynną, zabytkową restaurację „Karczma Śląska”, położoną w katowickiej dzielnicy Giszowiec, na placu pod Lipami. Umowa najmu została podpisana na 5 lat. Początkowo interes szedł świetnie. Po mieście chodziły słuchy, że w Karczmie można nie tylko smacznie zjeść, ale także zamówić egzotyczny masaż wykonywany topless. Nie wiadomo, która z usług bardziej przyciągała klientów. Okres prosperity szybko się skończył. Spółka straciła płynność finansową, co sprawiło, że wzrosły jej zobowiązania, również wobec kopalni „Staszic”. Na domiar złego, do firmy weszli kontrolerzy podatkowi, którzy ujawnili, że długi rosną również wobec urzędu skarbowego. 15 lutego 1993 roku spółka została postawiona w stan likwidacji. Zaległości wobec kopalni wynosiły wtedy już kilkaset milionów starych złotych. Dyrektor Major nie zamierzał łatwo odpuszczać. Wypowiedział Maneckiemu umowę najmu Karczmy i skierował sprawę do sądu. Orzeczenie wydano 15 listopada 1994 roku. Przedsiębiorcy nakazywano w nim zapłatę na rzecz kopalni 250 mln starych złotych. Kilka dni później Manecki zdecydował się na desperacki krok, który zaważył na jego dalszym życiu.

Chcesz poznać kulisy tek sprawy? Sięgnij po Detektywa nr 11/2024 (tekst Leny Figurskiej pt. Śmierć z rąk dłużnika). Cały numer do kupienia TUTAJ.