Monika Bielawska – sprawa nadal jest nierozwiązana

Monika Bielawska zaginęła 16 lipca 1994 roku. Dziewczynka miała wtedy zaledwie 16 miesięcy. Ostatni raz była widziana w centrum Legnicy, pod apteką, ze swoim ojcem. Nikt nie wie, co się z nią stało! Jej mama i dziadkowie nigdy nie stracili nadziei, że odnajdzie się cała i zdrowa.

Jedna z hipotez zakładała, że dziecko trafiło w ręce obcych i nigdy nie dowiedziało się, że wychowujący ją ludzie, nie są jej biologicznymi rodzicami. Przed kilkoma miesiącami wydawało się, że ta zagadkowa sprawa wreszcie znajdzie swój szczęśliwy finał. Nerwowe oczekiwanie i mocniejsze bicie serca trwało wiele tygodni…

I tak urodzę to dziecko

Rodzice Moniki znali się od wczesnego dzieciństwa. Mieszkali w tym samym bloku, bawili się w tej samej piaskownicy, chodzili do tej samej szkoły podstawowej. Robert był dwa lata starszy od Magdy. Kiedy dziewczyna zaszła w ciążę zapadła decyzja o ślubie.
Pobrali się w 1992 roku: on miał 20 lat, ona 18. Monika urodziła się pod koniec marca 1993 roku. Jej ojciec od początku nie był zadowolony z tych narodzin. Zresztą już wcześniej kilka razy namawiał żonę do usunięcia ciąży, która pokrzyżowała jego plany życiowe. Matka nienarodzonego jeszcze dziecka nie chciała o tym słyszeć.

– I tak urodzę to dziecko, nawet jeśli do końca będziesz temu przeciwny – zapewniała.

Młoda kobieta w głębi serca łudziła się, że mąż, kiedy tylko zobaczy swoje dziecko zmieni się w lepszego człowieka. Tak się jednak nie stało. Robert wyjechał na pół roku do Włoch pozostawiając żonę samą. Oficjalnie – dla pieniędzy, ale prawdopodobnie chciał uciec od nowych obowiązków. Nie zaprzątał sobie głowy opieką nad noworodkiem, nie martwił się, skąd wziąć pieniądze na jego utrzymanie. Magdalena, mieszkająca pod jednym dachem z rodzicami, mogła liczyć nie tylko na ich pomoc, ale przede wszystkim na finansowe wsparcie, tym bardziej, że dziadkowie oszaleli na punkcie nowo narodzonej wnuczki – Moniki.

– On w ogóle nie pomagał córce w wychowaniu dziecka, które świadomie nazywał bachorem – opowiadali rodzice Magdaleny. – Robert nawet nie przytulał córki, która się po prostu go bała! Mało tego, wielokrotnie powtarzał, że najlepiej byłoby sprzedać niemowlaka za granicę, za co można by dostać trochę dolarów.

Ja zajmę się dzieckiem

Robertowi zawsze było mało pieniędzy, co nie jest dziwne biorąc pod uwagę, że nie miał stałej pracy. Utrzymywał się z handlu złotem na jednym z legnickich bazarów i z gry hazardowej w tzw. trzy kubki, trochę handlował sprowadzanymi z Niemiec towarami. Nie interesował się losem założonej przez siebie rodziny, nie partycypował też w kosztach jej utrzymania. Cały ten ciężar spadł na rodziców Magdaleny, którzy nie zaakceptowali faktu, że ich córka wyszła za nieodpowiedzialnego mężczyznę, który ani myślał o ustatkowaniu się i uczciwej pracy. A ponieważ nie ukrywali swego negatywnego nastawienia, stosunki między teściami a zięciem nie należały do najlepszych, choć obie strony starały się, by nie dochodziło między nimi do większych zadrażnień.

Nadszedł tragiczny wtorek, 16 lipca 1994 roku. Monika Bielawska obudziła się z wysoką temperaturą. Matka chciała od razu iść z nią do lekarza ale… o dziwo Robert zaoferował się, że może ją w tym wyręczyć.

– Ja zajmę się dzieckiem, ty już się o to nie martw – zdecydował.

Poprosił, by zrobiła zakupy i czekała na niego u koleżanki mieszkającej na sąsiedniej ulicy. Magdalena była zaskoczona tą nagłą zmianą w zachowaniu małżonka, niemniej wzięła pieniądze i torbę na zakupy, po czym wyszła z domu. Chwilę później Robert zaczął ubierać Monikę z zamiarem wyjścia na dwór, jednak nie szło mu to zbyt składnie. Widoczny był brak doświadczenia w tej dziedzinie, dlatego dziadkowie niemal natychmiast zaproponowali mu pomoc. Cała czwórka udała się do przychodni. Lekarz stwierdził zwykłe przeziębienie, wypisał recepty. Babcia poszła do apteki wykupić lekarstwa dla wnuczki, zaś dziadek dziewczynki i jej ojciec – korzystając z pięknej lipcowej pogody, zostali na ulicy.

– Pospaceruję chwilę z małą, nie będziemy tak stać w miejscu – zaproponował Robert.

Gdzie jest moja wnuczka, Monika Bielewska

Dziadek nie widział w tym nic podejrzanego. Młody mężczyzna popchnął wózek przed siebie. Podszedł do budki telefonicznej i z kimś krótko rozmawiał. Następnie skierował się do pobliskiej tablicy ogłoszeń znajdującej się naprzeciwko apteki. Dziadek cały czas go obserwował. W pewnym momencie kątem oka spostrzegł żonę wychodzącą z apteki. Zrobił w jej kierunku kilka kroków by pomóc jej zejść po stromych schodkach.

– A gdzie jest nasza Monisia? – zapytała kobieta, nie widząc wnuczki.

Jak to gdzie?! Robert stoi razem z nią po drugiej stronie ulicy. Nie widzisz ich?!

– Nie żartuj! Tam ich nie ma!

Pod tablicą ogłoszeń nie było ani dziewczynki, ani jej wózka, ani jej ojca. Przecież przed chwilą tam był!Może poszli do domu i tylko niepotrzebnie się denerwujemy – próbował uspokoić żonę dziadek Moniki. Wrócili do domu, jednak na próżno czekali na powrót zięcia i wnuczki. Wkrótce zjawiła się matka Moniki, która bardzo się zdenerwowała usłyszawszy, że nie ma ukochanej córeczki.

– Robert coś knuje! Przecież jego dzisiejsze zachowanie jest do niego zupełnie niepodobne. Nigdy nie interesował się losem dziecka – to były pierwsze słowa tamtego popołudnia.

Ty kłamiesz


Jeszcze tego samego dnia Magdalena powiadomiła policję o uprowadzeniu córki. Policjanci potraktowali sprawę bardzo poważnie. Matka dziewczynki kilka godzin razem z nimi jeździła radiowozem po mieście, odwiedzając znajomych i przyjaciół, u których mógł zatrzymać się jej mąż. Jednak nigdzie go nie było.

Trzy dni później sprawa zbliżyła się do pozornego finału. Robert zadzwonił do żony i namówił na spotkanie. Spotkali się w parku, w centrum miasta… Mimo że od tej sprawy minęło wiele lat, Monika Bielawska nadal jest poszukiwana. Jej mama nadal na nią czeka.

Monika Bielawska i jej historia. Poznaj dramatyczną sprawę zaginionej dziewczynki. Kulisy w Detektywie nr 11/2020 (tekst Jerzego Gajewskiego pt. “Przecież ona musi gdzieś żyć”). Do kupienia TUTAJ.