Napad na bank pod Orłami w Warszawie

Robili zakupy, szukali prezentów. Udawali się po nie do dość dobrze zaopatrzonego sklepu – Centralnego Domu Towarowego. Dzięki temu utargi były wyśmienite. To, co stało się tego dnia wieczorem, zaburzyło świąteczny nastrój wielu warszawiaków.

Centralny Dom Towarowy, dzisiejszy Smyk, był całkiem niezłą handlową wizytówką stolicy w czasach PRL-u. Tam zawsze można było coś dostać, a o utargach krążyły legendy. Prasa informowała o rekordowej niedzieli handlowej przed Bożym Narodzeniem 1964 roku, gdy tamtejsze kasjerki przyjęły od klientów ponad 4 mln ówczesnych złotych.

We wtorek 22 grudnia utarg nie był już rekordowy, ale nadal całkiem niezły. Wieczorem, po zamknięciu sklepu, na konto bankowe CDT trafić miało ponad 1 mln 300 tys. zł. Zgodnie z zasadami pieniądze trzeba było zawieźć do banku położonego nieopodal, przy ulicy Jasnej. CDT był obsługiwany przez VIII Oddział Narodowego Banku Polskiego. Pieniądze były wożone z reguły jednym z dwóch samochodów – dostawczym żukiem bądź warszawą. Oba pojazdy miały na drzwiach logo domu towarowego, z tym że warszawa miała też tylne okna pomalowane na zielono, dzięki czemu ciężej było zajrzeć do środka.

Zgodnie ze zwyczajem dzienny utarg zawoziła do banku główna kasjerka oraz dwóch strażników. Był też kierowca. Tamtego dnia Jadwiga Michałowska zajęła miejsce z tyłu samochodu, a obok niej usiadł jeden ze strażników – Stanisław Piętka. Za kierownicą znajdował się Władysław Bogdalski, a na fotelu pasażera Zdzisław Skoczek – drugi ze strażników. Trasa nie była długa. Do banku zlokalizowanego w imponującym budynku z posągami orłów na dachu (dlatego potocznie nazywano tę placówkę Bankiem pod Orłami) warszawa wyruszyła ulicą Kruczą. Potem pojazd minął ulicę Bracką i Szpitalną. Kierowca pojechał w stronę placu Powstańców, by po chwili skręcić w ulicę Moniuszki. Gdy zbliżył się do skrzyżowania pojechał w lewo na ulicę Jasną. Cel był tuż tuż i chwilę później warszawa zatrzymała się przed wejściem do budynku.

W samochodzie oprócz czterech osób był jeszcze ładunek i to bardzo poważny – kilkukilogramowy worek z pokaźną kwotą w środku wynoszącą dokładnie 1 336 500 zł. Dowódcą konwoju był Zdzisław Skoczek. Z tego powodu, to on posiadał broń – pistolet TT. I to on jako pierwszy wysiadł z warszawy, gdy kierowca podjechał na plac przed budynkiem. Po nim auto opuściła kasjerka Michałowska, ale nie miała zamiaru wchodzić do banku. Stanęła z boku, by przepuścić drugiego strażnika, który miał za zadanie przenieść worek z pieniędzmi do celu.

Gdy Jadwiga tak stała i czekała, zauważyła zbliżającego się do banku mężczyznę w płaszczu. Nic sobie z tego jednak nie robiła. Placówka była otwarta, pomyślała, że to klient. Chwilę potem przekonała się jak bardzo się myliła. Spojrzała w stronę Stanisława Piętki. Strażnik już prawie wchodził do środka. W jednej dłoni trzymał worek z pieniędzmi, a drugą wyciągał, by chwycić klamkę. Wtedy nagle nieznajomy stanął między strażnikiem a drzwiami, zgromadzeni przy samochodzie usłyszeli huk wystrzału. Piętka został trafiony w klatkę piersiową. Świadkowie zerknęli w jego stronę, po chwili mężczyzna w płaszczu wystrzelił po raz drugi i trzeci. Strażnik upadł na schody. Napastnik podbiegł do niego i wyrwał mu worek z pieniędzmi. Nie oglądając się uciekł w stronę dzisiejszej ulicy Zgody, która w latach 60. XX wieku nazywała się ulicą Hibnera. Piętka wczołgał się do środka banku i tam zmarł.

To nie był koniec. W międzyczasie do Skoczka podszedł drugi mężczyzna. Strażnik zorientował się już z czym mają do czynienia i sięgał po broń, ale wysoki napastnik, odziany w ciemny długi płaszcz zimowy, oddał pierwszy strzał. Skoczek upadł na chodnik, a za moment jego głowę przebiły dwie kolejne kule – jedna przeleciała na wylot, a druga uszkodziła policzek. Strażnik nie miał żadnych szans na przeżycie.

W tym czasie przerażona kasjerka schowała się za samochodem, którym przyjechali i w panice krzyczała: „Milicja! Bandyci!”. Swoje życie próbował również ocalić kierowca Bogdalski. Gdy tylko padł pierwszy strzał schylił się do podłogi samochodu. Jednocześnie zaczął wciskać klakson, być może po to, by spłoszyć napastników. Jeden z bandytów, zanim uciekł, wycelował jeszcze w samochód i oddał dwa strzały. Pociski przeszyły karoserię.

Gdy napastnicy zbiegli, nagle zrobiło się cicho, ale nie trwało to zbyt długo. Na miejscu zdarzenia zaczęli pojawiać się ludzie, przechodnie. Z okien pobliskiego budynku, w którym mieściła się redakcja gazety „Kurier Polski” wyglądali jej pracownicy. Wszyscy byli zszokowani tym, co się właśnie stało. W okolicy oddziału NBP zapanował chaos. Ludzie biegali w różne strony, niektórzy próbowali gonić zbrodniarzy, co chwilę słychać było klaksony, a redaktorzy wskazywali z okien kierunki ucieczki bandytów.

To właśnie z redakcji „Kuriera Polskiego” policja otrzymała jedno z zawiadomień o napadzie. Do komendy miejskiej zadzwonił redaktor Andrzej Olszewski. Gdy dyżurny skończył rozmowę, trochę zdziwiony tym, co przed chwilą usłyszał, telefon zadzwonił ponownie. Tym razem w słuchawce usłyszał głos milicjanta z komendy na Starym Mieście, który również otrzymał zawiadomienie o napadzie. Dyżurny wiedział, że to nie przelewki, więc zawiadomił patrole o Akcji 500, co było kryptonimem napadu na bank.

Rozpoczęła się zakrojona na szeroką skalę akcja poszukiwania sprawców. Na miejsce zdarzenia skierowano 11 radiowozów, a 8 kolejnych wysłano na mosty i drugi brzeg Wisły. Poinformowane o napadzie komendy z innych dzielnic wiedziały, że muszą rozpocząć blokadę dróg. Do akcji włączono też Komendę Główną, dzięki czemu można było zablokować trasy wylotowe ze stolicy i w miastach leżących tuż pod Warszawą. Na ulicę Jasną wysłano m.in. 13 radiowozów, 39 milicjantów oraz psa tropiącego. O zdarzeniu poinformowano też ZOMO i SB.

Napad na bank pod Orłami. Chcesz poznać kulisy tej zbrodni? Sięgnij po Detektywa Wydanie Specjalne 4/2023 (tekst Anny Fraj pt. „Zbrodnia doskonała”). Cały numer do kupienia TUTAJ.