Oszust podawał się za lekarza…

Zwracano się do niego „panie doktorze”. Nie wyprowadzał ludzi z błędu. Lekarzem w rozumieniu ustawy o tym zawodzie bowiem nie był, jego dane nie figurowały w izbie lekarskiej. Pomimo tego zajmował się medycyną – i to przypadkami najcięższych, zagrażających życiu chorób. Oczywiście nie leczył wyłącznie z dobroci serca, ale dla pieniędzy – i to sporych. Przynajmniej jedna z terapii zaordynowanych przez „doktora” O. skończyła się dla chorej osoby zejściem z tego świata.

Wiktor i Elżbieta K. byli małżeństwem z ponad 30-letnim stażem. Ich dzieci były już dorosłe, odchowane i w pełni samodzielne. Miały swoje rodziny i realizowały się zawodowo, mieszkając z dala od rodziców.

Państwo K. jakiś czas temu przeprowadzili się na wieś. Mieszkali w skromnym, ale przytulnym, ze smakiem zaprojektowanym domu w miejscowości oddalonej o kilkanaście kilometrów od miasta powiatowego średniej wielkości. Dojazd samochodem czy zbiorową komunikacją nie zajmował wiele czasu.

Nie czuli się jeszcze staruszkami, chociaż mieli świadomość, że jest już bliżej niż dalej. Chcieli więc nacieszyć się sobą dopóki to było możliwe. Łączyła ich nie tylko miłość, ale również przyjaźń, oparta na układzie partnerskim. Przejawiało się to między innymi wspólnie podejmowanymi decyzjami w ważnych sprawach. Lubili przebywać w swoim towarzystwie. Razem robili zakupy, często we dwoje spacerowali. Pan Wiktor towarzyszył żonie nawet u fryzjera i oglądał wraz z nią tureckie seriale, ona zaś jeździła z nim na ryby i wcale się nie nudziła, gdy mąż siedział z wędką nad brzegiem rzeki. Takie papużki nierozłączki.

Niestety, w ich przypadku sprawdziło się powiedzenie o nieszczęściach, które chodzą parami. W roku 2017 oboje, niemalże w jednym czasie, dowiedzieli się, że poważnie chorują. U Elżbiety K. wykryto nowotwór piersi, natomiast u jej męża guz na nerce.

Początkowo hiobowa wieść ich przytłoczyła. Jak to, dlaczego oni? To niesprawiedliwe, przecież starali się żyć zdrowo. Dawno zerwali z wszelkimi używkami, unikali stresujących sytuacji, jadali racjonalnie a warzywa i owoce mieli własne, wyhodowane w przydomowym ogródku. Najgorsze, że zachorowali jednocześnie. Jak zapewnić najdroższej osobie odpowiednią opiekę, gdy samemu się jej wymaga? Czemu los tak okrutnie z nich zadrwił?

Potem jednak otrząsnęli się z przygnębienia. Jeszcze nie umarli, jeszcze mieli szansę. W końcu rak to nie wyrok. Postanowili pogonić go gdzie pieprz rośnie.

Wpraktyce dnia codziennego walka z rakiem nie jest tak prosta jak hasło zachęcające do niej. Wiadomo ile się czeka w kolejce do specjalistów. A jeszcze można trafić na niedouczonego lekarza. Poziom opieki szpitalnej też pozostawia wiele do życzenia. Wystarczy popatrzeć na jadłospis pacjentów…

Jednak dla chcącego nie ma niemożliwego. Państwu K. udało się pokonać wszelkie biurokratyczne niedogodności i podjęli leczenie, kiedy jeszcze nie było za późno. Wiktor K. był już umówiony na zabieg chirurgiczny. Był optymistą. Uspokajał żonę zapewnieniami, że wszystko będzie dobrze, po powrocie ze szpitala kupi jej bukiet róż, a w wakacje wyjadą we dwoje do Grecji.

Nieoczekiwanie jednak zmienił plany. Dowiedział się bowiem, że w mieście od niedawna działa klinika medycyny alternatywnej, której szef, Sylwester O., twierdzi, że skutecznie leczą nawet najcięższe przypadłości.

– Widziałem ulotkę, sprawdzałem w internecie, a nawet byłem w tej klinice. No i muszę przyznać, że jestem pod wrażeniem. Czysto, przestronnie, miła, profesjonalna obsługa – powiedział do Elżbiety.

– I co w związku z tym zamierzasz? Chcesz zrezygnować z operacji i tam się leczyć?

– Nie zrezygnować. Do zabiegu mam jeszcze czas. Myślę przede wszystkim o tobie. Ty musisz czekać jeszcze dłużej, a przecież przy raku czas bardzo się liczy. A może byśmy poszli do tego doktora i przekonali się ile jest wart?

–   A jeśli to ściema?

– No to trudno. Damy sobie wtedy spokój z medycyną alternatywną. Ale co nam szkodzi spróbować?

Po namyśle zgodziła się. Już następnego dnia po tej rozmowie pojechali do kliniki. Mieściła się w peryferyjnej dzielnicy miasta, ale łatwo było do niej dotrzeć. Był to wolno stojący, nowocześnie zaprojektowany budynek o dużych, przeszklonych oknach, pomalowany na jasny ciepły kolor. Po sąsiedzku znajdował się sklep z artykułami medycznymi, należący do kliniki.

Podawał się za lekarza. Chcesz poznać kulisy tej sprawy? Sięgnij po Detektywa 3/2024 (tekst Mariusza Gadomskiego pt. Chodził w białym fartuchu). Cały numer do kupienia TUTAJ.