Parabanki: czy pamiętasz te przekręty?

Parabanki były bardzo popularne pod koniec ubiegłego stulecia.  Historia Lecha Grobelnego i jego Bezpiecznej Kasy Oszczędności  stała się… wzorem do naśladowania dla wielu innych „biznesmenów”. W Polsce powstało w tamtym czasie wiele parabanków, które oferowały dużo większe oprocentowanie depozytów, niż powszechnie znane i godne zaufania, działające od wielu lat banki. Reklamy prasowe robiły jednak swoje. Ludzie zamiast przemyśleć tego rodzaju podejrzanie korzystne propozycje, stali niekiedy w długich kolejkach byle tylko przekazać swoje pieniądze pseudobankierom. Wielu z nich straciło je bezpowrotnie!

Narodowy Bank Polski i Ministerstwo Finansów w tamtym czasie wielokrotnie ostrzegały społeczeństwo za pomocą ogłoszeń, wywiadów, iż działalność firm i osób prywatnych, polegająca na zaciąganiu pożyczek od ludności nie jest działalnością bankową, nie podlega nadzorowi bankowemu i że „pożyczkodawcy liczący na znacznie wyższe niż w bankach odsetki od pożyczonych kwot czynią tak na własne ryzyko, bowiem organy nadzoru finansowego państwa nie są uprawnione do podejmowania działań mogących zapewnić ochronę ich środków”.

Pierwszą taką kampanię wyjaśniającą podjęto po raz pierwszy w 1989 r., w związku z działalnością Bezpiecznej Kasy Oszczędności. Działania te nie przyniosły jednak spodziewanego efektu, bo parabanki zaczęły się mnożyć w całym kraju jak grzyby po deszczu.

Przypominamy kilka tych największych. Te parabanki przeszły do historii.

Parabanki: Prywatna Agencja Lokacyjna

Po sześciu latach ukrywania się przed wymiarem sprawiedliwości wiosną 2010 roku do aresztu trafił Andrzej R., twórca i właściciel Prywatnej Agencji Lokacyjnej. Nie wiadomo jak długo przebywałby na wolności, gdyby nie problemy kardiologiczne, które sprawiły, że zdecydował się na wizytę u lekarza posługując się prawdziwym nazwiskiem.

Pan R. niemal całe dorosłe życie pracował „na swoim”. W latach 80. w rodzinnej Tucholi uruchomił niewielki zakład produkujący słone paluszki, który potem przebranżowił w fabrykę słodyczy. Wraz z początkiem kapitalizmu uruchomił firmę spedycyjną, jednak jego sztandarowym przedsięwzięciem była Prywatna Agencja Lokacyjna, w ramach której oferował fantastyczne oprocentowanie zdeponowanych u niego depozytów – za roczną lokatę 80 procent, za dwuletnią lokatę – 215 procent, za 3-letnią – 300 procent.

Wizja szybkiego pomnożenia gotówki skusiła ponad dwa tysiące ludzi. I trudno im się dziwić, bo powagi całemu przedsięwzięciu dodawał fakt, iż pan R. został senatorem, zdobył też tytuł Biznesmena Roku. Wielu klientów przyciągał stworzony wokół niego mit bogatego człowieka z szerokimi koneksjami politycznymi. Szybko jednak okazało się, że biznesmen roku wpadł w kłopoty finansowe, a na domiar złego NBP zarzucił mu prowadzenie nielegalnej działalności bankowej.

W 1992 śledztwo wszczęła prokuratura, ale nie można mu było nic zrobić, bo parlamentarzystę chroni immunitet. Zarzuty zostały mu przedstawione dopiero w połowie 1993 roku. Budowane przez niego imperium w ciągu kilku tygodni rozsypało się jak domek z kart. Komornicy zabrali niemal cały posiadany przez niego majątek, w tym zabytkowy samochód z 1939 roku, którym podobno w czasach powojennych podróżował Bolesław Bierut! Nie uprzedzajmy jednak faktów…

Listy od posła

Niespodziewanie w połowie grudnia 1992 roku pan R. zaczął wysyłać swoim klientom niepokojące listy: „Szanowny Panie! W związku z powszechnie znanymi kłopotami polskiego przemysłu i handlu zmuszony jestem zawiesić spłatę dotychczasowych należności.  Jednocześnie zobowiązuję się do uregulowania wszelkich zobowiązań wynikających z zawartej umowy po odzyskaniu płynności finansowej, tak szybko jak będzie to tylko możliwe, o czym powiadomię oddzielnym pismem”.

Niestety, klienci pana Andrzeja bezskutecznie oczekiwali na kolejne pismo od bankiera, któremu powierzyli swoje pieniądze. W 1993 roku prokuratura oskarżyła go o nielegalną działalność bankową i wyłudzenie kredytów o wartości 1,1 miliona złotych.

– Prywatna Agencja Lokacyjna oferowała odsetki niemożliwe do realizacji – zapewniał przed kilkunastoma laty rzecznik bydgoskiej prokuratury.- Do jej funkcjonowania potrzebne były wpłaty następnych klientów. Zarobili jedynie ci, którzy szybko się wycofali.

Perypetie sądowe

Za ten pierwszy czyn – wyłudzenie blisko 6 milionów złotych – został skazany na sześć lat więzienia. Jego wierzyciele mają jednak nikłą szansę na odzyskanie powierzonych mu pieniędzy, gdyż dawny rekin biznesu jest dzisiaj niemal nędzarzem. Śledczy od początku podejrzewali, że posiadany przez niego majątek niemal w całości poszedł na spłatę licznych zobowiązań. Wymiar sprawiedliwości miał spore problemy z pociągnięciem go do odpowiedzialności.

Pan R. początkowo zasłaniał się immunitetem parlamentarnym, a kiedy go stracił, nie reagował na kolejne wezwania, albo usprawiedliwiał się złym stanem zdrowia. Kiedy udało się go wreszcie osadzić w areszcie, szybko stamtąd wyszedł dzięki kolejnym zaświadczeniom lekarskim. Potem – dzięki lekarzom – przedłużał też ciągnący się proces sądowy. Dopiero w 2003 roku został skazany na karę pięciu lat pozbawienia wolności za oszustwa kredytowe, zaś rok później otrzymał taki sam wyrok za działalność parabankową.

Tragiczny koniec podejrzanego

Oskarżony odwołał się od wyroku, a kiedy utrzymany w mocy wyrok się uprawomocnił… zapadł się pod ziemię. Poszukiwano go przez sześć lat w całej Polsce, w 2007 roku wydano za nim Europejski Nakaz Aresztowania. Z danych operacyjnych wynikało, że poszukiwany co pewien czas przebywa w Polsce, najczęściej zaś w Trójmieście, gdzie mieszkała część jego rodziny.

Zaczęła się obserwacja kilku miejsc, między innymi jednej z przychodni, gdzie mężczyzna korzystał z porad kardiologa. I to był strzał w dziesiątkę. Zjawił się tam wczesną wiosna tego roku, bo coraz bardziej narzekał na układ krążenia. Stan zdrowia zaniepokoił go do tego stopnia, że zamówił tam wizytę podając prawdziwe nazwisko. Policyjny wywiadowcy zatrzymali go kiedy wychodził z apteki po wykupieniu lekarstw zaleconych przez specjalistę.

– Trudno było rozpoznać w nim dawnego parlamentarzystę – opowiadali o nim trójmiejscy policjanci. – Siwy jak gołąbek, chudy starszy pan. Nie dało się ukryć, że jest sterany życiem. Wiek, choroba i to wszystko, co przeżył w ostatnich latach  musiało się odbić na jego wyglądzie. Andrzej R. zmarł na serce w Areszcie Śledczym w Chojnicach w połowie lipca 2010 roku.

Parabanki: Galicyjski Trust Kapitałowo Inwestycyjny

Mieszkańcy południowej Polski pamiętają z pewnością kolejki, jakie ustawiały się pod punktami Galicyjskiego Trustu-Kapitałowo Inwestycyjnego. Jego twórcą i założycielem był były żołnierz zawodowy Stanisław K. Z Ryszardem B. (twórcą Bydgoskiego Konsorcjum Kapitałowo-Inwestycyjnego) snuł plany pokrycia całego kraju oddziałami swoich parabanków. Udało się to tylko panu Stanisławowi, który w kilku województwach założył osiem oddziałów swojego trustu. Szyldy w oknach jak również ogłoszenia prasowe, w których obiecywał niemal o połowę większe oprocentowanie sprawiły, że mnóstwo ludzi powierzało mu swoje oszczędności.

Pierwsze kłopoty GTKI rozpoczęły się pod koniec 1993 roku, gdy niektóre oddziały tego parabanku zaczęły tracić płynność finansową. W tym czasie właściciel spółki siedział w areszcie, podejrzany o malwersacje na szkodę Towarzystwa Ubezpieczeniowego „Westa”. Wyszedł na wolność w lutym 1994 roku po wpłaceniu kaucji 200 tysięcy zł.

Parabanki: biznes się nie udał

Ponownie aresztowano go rok później: tym razem w sprawie jego własnej firmy pod zarzutem prowadzenia nielegalnej działalności parabankowej oraz przywłaszczenia pieniędzy należących do trustu – co najmniej 1,2 mln złotych. Jednak rzeczywiste osiągnięcia „bankowca” były o wiele większe – założony przez niego trust w 1995 roku definitywnie zbankrutował. Swoje oszczędności powierzyło mu ponad 9 tysięcy klientów, zostawiając w kasach co najmniej 27 milionów złotych, zaś największa jednorazowa wpłata wyniosła blisko 150 tysięcy złotych. Nikt nie wie, co się z nimi stało!

–  GTKI od początku swojego istnienia był piramidą finansową, której celem było oszukanie klientów. Nie miał wystarczających środków, by finansować swoją działalność. Klientom wypłacano pieniądze, które wpłacili inni klienci. Trust działał jak bank, nie mając do tego uprawnień. Prowadzona przez firmę działalność gospodarcza nie przynosiła dochodów, zaś jego inwestycje np.  rozlewnia wina, zakład wyrobu trumien były chybione i nie miały szansy na zarobienie obiecywanych klientom olbrzymich procentów. Do tego dodajmy, że w spółce nie było planów finansowych i odpowiednio wykwalifikowanej kadry – stwierdził w mowie końcowej prokurator, żądając sześcioletnich kar więzienia dla twórców parabanku.

Obrońcy domagali się uniewinnienia: „Nasi klienci nie założyli firmy po to, żeby oszukiwać klientów. Po prostu biznes się nie udał” – argumentowali.

– Podwaliny organizacyjne pod naszą firmę od strony merytorycznej stworzył były minister finansów, pieczę prawną sprawował były minister sprawiedliwości. Komu mogliśmy bardziej zaufać, jeśli nie autorytetom w swoich dziedzinach? – retorycznie pytali w ostatnim słowie oskarżeni.

Prawomocny wyrok sądu drugiej instancji – po sześć lat więzienia dla Stanisława K. i jego żony.

Parabanki: „Nedpol” z Bydgoszczy

Równie intrygująca jest historia mieszkańca Bydgoszczy, Janusza P. Najpierw pracował na kolei, z czego był bardzo dumny, bo później swoim kontrahentom biznesowym przedstawiał się jako „adiunkt przewozów PKP”. Kiedy upadł komunizm porzucił pracę na kolei  i zabrał się za handel na jednym z bydgoskich targowisk. Wtedy też odkrył w sobie żyłkę biznesmena i założył firmę „Nedpol”.

Po Bydgoszczy jeździły taksówki z logo jego firmy. Na stadionie Zawiszy Bydgoszcz, klubu sponsorowanego przez pana P., zawisły firmowe flagi. Prawie tysiąc osób powierzyło mu kilka milionów złotych. Zachęciły ich do tego reklamy oferujące bardzo atrakcyjne oprocentowanie. Kiedy nadszedł czas pierwszych wypłat próbował zdobyć na nie środki zaciągając kredyty w prawdziwych bankach. Nie uchroniło go to jednak przed bankructwem i zarzutami prokuratury, która oskarżyła go wyłudzenie prawie dziewięciu milionów złotych.

Jednym ze świadków w tej sprawie był zmarły gdański ksiądz Henryk Jankowski, który poręczył za oskarżonego kredyt w jednym z trójmiejskich banków. – „Zrobiłem to na prośbę dowództwa Pomorskiego Okręgu Wojskowego” – zapewniał w jednym z wywiadów prasowych. – „Pan Wojciech zapewniał mnie, że spłaci go w terminie”.

Kiedy pojawiły się pierwsze problemy z wypłatą obiecywanych odsetek, zdenerwowani klienci powiadomili prokuraturę o próbie oszustwa. „Bankowiec” przez pewien czas się ukrywał; poszukiwany listem gończym trafił do aresztu w kwietniu 1992 roku. Po wielu perturbacjach sądowych sprawa ostatecznie zakończyła się dopiero siedemnaście lat później – w kwietniu 2009 roku. Janusz P. został skazany na karę 3 lat więzienia i pięć tysięcy zł. grzywny.

Jerzy Gajewski

Więcej ciekawych i intrygujących tematów kryminalnych znajdziesz  w miesięczniku „Detektyw” i kwartalniku „Detektyw Wydanie Specjalne”. Zapraszamy do naszego esklepu TUTAJ

Fot. pixabay.com