Połączył je Pigalak, rozdzieliła śmierć…

Rejon ulic Nowogrodzkiej, Poznańskiej, okolice Dworca Centralnego w Warszawie od czasów przedwojennych znany jest jako tzw. Pigalak, gdzie wieczorami pojawiają się prostytutki czekające na klienta. I chociaż dziś prostytucja to biznes kontrolowany przez mafię, w większości zorganizowany w lokalach zwanych agencjami towarzyskimi, po Pigalaku nadal spacerują „panienki”.

Tak samo jak było to 25 lat temu, kiedy gangsterzy dopiero zaczynali opanowywać i przejmować ten biznes. Większość dziewczyn miała swoich „opiekunów”, od których zorganizowane grupy przestępcze zaczynały ściągać haracze, ale niektóre, zwłaszcza te starsze, pracowały same. We wrześniu 1995 roku Pigalakiem wstrząsnęła wiadomość o zabójstwie.

Kiedy zachorowała przestała przychodzić na Pigalak

Grażyna Sarajewska, znana jako „Sara”, pracowała na własną rękę, choć czasem odpalała coś „opiekunom”, żeby się nie czepiali. Grażyna miała 40 lat i jak na zawód, który uprawiała, była już nieco „przechodzona”. Tak przynajmniej uważały młodsze konkurentki, złośliwie przekręcając jej ksywkę „Sara” na „Stara”.

– Stara, ale jara, a ty sucha d…, jeszcze dużo musisz się uczyć, żeby mi dorównać – odcinała się „Sara”.

Może i biznes nie szedł jej tak dobrze jak kiedyś, zwłaszcza przy ogromnej konkurencji młodszych dziewczyn zza wschodniej granicy, ale nie narzekała. Wciąż jeszcze obcisła mini i głęboki dekolt, z którego wyzierały obfite piersi, znajdowały amatorów.

– Nie gówniarzy w dżinsach i adidasach, lecz dojrzałych mężczyzn, którzy cenią sobie doświadczenie – mówiła.

Warszawskie dziewczyny nie lubiły tych młodych ze wschodu. Ale musiały tolerować je „na dzielnicy” bo „ruskie” miały takich opiekunów, że Radek i Zdzichu – przyjaciele Grażyny i kilku jej koleżanek – rozkładali bezradnie ręce. Grażyna najbliżej była z Baśką, która wiele lat temu wprowadzała ją w ten biznes. Kiedy Baśka ciężko zachorowała i nie przychodziła już na Pigalak, Grażyna często jej pomagała.

Znacznie dalej na Pigalak

Przed śmiercią Baśka poprosiła Grażynę, żeby przyjęła pod swoje skrzydła jej 22-letnią córkę Monikę. Dziewczyna była chuda i niepozorna, ale, jak stwierdziła Grażyna, „nieźle kręciła tyłkiem” i nadawała się do tej roboty. Monika poprosiła, żeby mogła z Grażyną zamieszkać. Nie stać jej było na samodzielne opłacanie mieszkania po matce, a mając współlokatorkę koszty wynajmu dzieliłyby na pół. Poza tym mieszkanie Grażyny, kawalerka na Muranowie, było blisko miejsca pracy.

Starsza koleżanka zgodziła się przyjąć Monikę, ale szybko przekonała się, że we dwie jest im za ciasno, zwłaszcza, gdy przyprowadzały „gości”. Po kilku miesiącach rozstały się więc, ale nadal pozostały w przyjaźni. Monika zresztą szybko znalazła nowe lokum, wynajmując razem z „Rudą” całkiem niezły lokalik, tyle, że znacznie dalej na Pigalak, bo aż na Żoliborzu. Grażka nadal pozostała jej przyjaciółką i opiekunką. Po śmierci matki była dla niej najbliższą osobą.

Trzy kieliszki

Jesienią interes szedł na ogół znacznie gorzej. Grażyna zaczęła zalegać z czynszem i właściciel mieszkania zagroził, że jeśli nie spłaci zobowiązań, to ją wyrzuci. Postanowiła poprosić o pożyczkę matkę. Rodzina nie wiedziała, czym zajmuje się Grażyna. Sądzili, że pracuje w magazynach na kolei. Matka czasem przyjeżdżała ze wsi do Warszawy i odwiedzała ją. Cieszyła się, że córka nieźle urządziła się w stolicy, ma mieszkanie, poznała też jej przyjaciółkę Monikę, „koleżankę z pracy”.

Kiedy „interes” kręcił się, Grażyna nieraz pomagała rodzicom, posyłając im pieniądze, żyli bowiem z niewielkiej renty i gospodarstwa, które przynosiło trochę dochodów. Gdy więc pojechała do rodziców z prośbą o pożyczkę, oczywiście chcieli jej pomóc, ale nie mieli przy sobie potrzebnej kwoty. Matka obiecała, że za kilka dni przywiezie jej pieniądze. Umówionego dnia zjawiła się w Warszawie, córka miała wziąć sobie wolne w pracy i czekać na nią w domu. Przed wejściem do bloku matka spotkała Monikę.

– O jak fajnie, że pani przyjechała! Grażka się na pewno ucieszy! – dziewczyna powitała ją radośnie.

***

Weszły razem na 3. piętro. Matka Grażyny chciała zapytać, czy jej córka ma jakieś kłopoty w pracy, ale Monika cały czas paplała, nie dopuszczając jej do głosu. Zadzwoniły do drzwi, ale dziewczyna, nie czekając na odpowiedź, nacisnęła klamkę. O dziwo drzwi się otworzyły, ale w środku było cicho.

– Nie zamknięte – zdziwiła się matka i zaczęła się rozglądać.

Monika od razu weszła do pokoju. Na podłodze, leżał ktoś przykryty kocem. Podniosła go do góry i krzyknęła:

– To Grażyna! Ona nie żyje!

Matka skoczyła do niej, uklękła obok leżącej na podłodze.

– Co ty mówisz?! Co ty mówisz?! Coś jej się stało! Może zasłabła! Grażynka! Dziecko! – powtarzała nieprzytomnie matka Grażyny, wciąż nie chcąc przyjąć do wiadomości, że leżąca na podłodze kobieta nie oddycha, a jej sina twarz wskazywała na to, że została uduszona.

– Trzeba zadzwonić na policję! Chodźmy! Budka telefoniczna jest przed domem! – powiedziała Monika, wyprowadzając zrozpaczoną kobietę z mieszkania.

Ekipa policyjna przybyła po niespełna pół godzinie. Lekarz stwierdził, że zgon nastąpił kilka godzin wcześniej. Przyczyną było najprawdopodobniej uduszenie. Obok zwłok leżał biały przewód od magnetowidu, przypuszczalne narzędzie zbrodni.
Wersalka była rozłożona, na niej znajdowały się poduszka i koc w kratę. Obok zlewu stała pusta butelka po wódce, trzy umyte szklanki, trzy kieliszki, prawie pusta butelka wody mineralnej, na stole talerzyk, na którym leżało kilka krakersów i pusta, choć brudna, popielniczka.

Chcesz poznać kulisy tej wstrząsającej sprawy? Sięgnij po Detektywa Wydanie Specjalne 4/2021 (tekst Elizy Solskiej pt. “Stara ale jara”). Cały numer do kupienia TUTAJ.