Polskie legendy miejskie: czy znasz te historie?

Trudno dokładnie ustalić, skąd wzięła się ta czy inna miejska legenda. Sam termin ukuł w 1968 r. amerykański folklorysta Richard Dorson, choć już znacznie wcześniej ludzie przekazywali sobie mrożące krew w żyłach historie, dotyczące ich najbliższego otoczenia.

Owe legendy cieszą się największą popularnością w Stanach Zjednoczonych i Japonii, ale w Polsce również można znaleźć ciekawe przykłady miejskiego folkloru. Chciałoby się powiedzieć, że  Polacy nie gęsi i swoje miejskie legendy mają. Chociaż nie ma ich może tak wiele, jak w słynących z nich USA, niektóre z nich są równie niepokojące. Oto kilka  najsłynniejszych polskich miejskich legend.

Dobrym gruntem dla rozwoju legend miejskich był okres cenzury i dezinformacji w czasach PRL-u. Z tych właśnie lat wywodzą się najciekawsze polskie legendy miejskie. Przez lata krew w żyłach zatroskanych rodziców mroziła opowieść o czarnej wołdze, która miała firanki albo biały pasek na drzwiach (inni wspominali o białych oponach). Pasażerowie samochodu mieli porywać dzieci, żeby sprzedawać ich krew, m.in. bogatym Niemcom chorym na białaczkę. W różnych wariantach wołgą podróżowały zakonnice i księża, Żydzi, SB, a nawet wampiry.

Co się stało z Anną Jantar?

Inna legenda miejska głosiła, iż amerykańskie lotnictwo zrzuca na polskie PGR-y stonkę ziemniaczaną. W maju 1950 roku Trybuna Ludu opublikowała nawet artykuł na ten temat pt.: „Niesłychana zbrodnia imperialistów amerykańskich”. Wysyp stonek i straty nim powodowane były, rzecz jasna, efektem braku dofinansowania rolnictwa i braku nowoczesnych środków ochrony roślin.

Okres zimnej wojny przyniósł również lawinę legend opisujących sieci tajnych podziemnych korytarzy i schronów przeciwatomowych, które – rzekomo – wybudowano pod większością polskich miast. Rok 1980 przyniósł katastrofę samolotu na Okęciu – zginęło 10 członków załogi i 77 pasażerów i (w tym słynna piosenkarka Anna Jantar). Wkrótce po tym wydarzeniu pojawiła się plotka jakoby Anna Jantar miałaby być porwana do Haremu. Artystka miała być sprzedana do haremu pewnego szejka naftowego, a polskie władze spowodowały katastrofę, aby czymś usprawiedliwić zniknięcie artystki.

Warszawa pełna jest miejskich legend. Większość z nich dotyczy Pałacu Kultury i Nauki oraz tajemnic, które narosły wokół tego budynku. Najwyższa budowla w Warszawie nazywana jest „darem narodu radzieckiego dla narodu polskiego”, a za jego projekt odpowiedzialny jest architekt Lew Rudniew. Do stworzenia koncepcji budynku zainspirowały go moskiewskie drapacze chmur. Mieszkańcy komunistycznej Warszawy zaczęli więc snuć opowieści o prawdziwym przeznaczeniu tego pałacu. Miłośnicy tajemnic podejrzewali władzę ludową o ukrywanie w podziemiach pałacu schronu atomowego dla członów PZPR oraz podziemnego tunelu, który miałby prowadzić do budynku Komitetu Centralnego Partii, znajdującego się niedaleko Alei Jerozolimskich.

Wśród mieszkańców krążą legendy na temat jednej z warszawskich kamienic w samym centrum miasta. Mowa tu o budynku przy ulicy Wilczej 2, który podobno zamieszkuje kilka duchów. Pierwszy z nich zadomowił się już w XIX wieku. W narożnym mieszkaniu samobójstwo popełnił pewien student. Jego duch jest do dzisiaj widywany w miejscu tragedii. Chłopak spaceruje po warszawskiej kamienicy w towarzystwie białego psa. Siedlisko istot paranormalnych powiększyło się wraz ze śmiercią bogatej właścicielki mieszkania – Aleksandry Grobickiej. Kobietę zamordował jej lokaj, który zbiegł z miejsca zdarzenia wraz z wszystkimi kosztownościami. Jeszcze przed wojną wielu śmiałków decydowało się na spędzenie nocy w opuszczonym mieszkaniu, aby skonfrontować się z demonicznymi zjawami. Podobno nikomu nie udało się dotrwać do północy.

Ostatnia z warszawskich legend dotyczy stołecznego metra, a dokładniej – długo wyczekiwanej drugiej linii. Mieszkańcy wspominają często o grasujących w tunelach tajemniczych stworach, których wycie usłyszeć można stojąc samotnie na przystanku. Wśród owych istot wymieniają głównie… zombie!

Legenda dotycząca sopockiego kasyna sięga czasów sprzed II wojny światowej. Wówczas o mieście mówiono „Monte Carlo Północy”, gdyż wielu zapalonych hazardzistów przegrywało fortuny w pobliskim kasynie. Załamani przegraną utracjusze odbierali sobie życie, pogrążeni w ogromnej rozpaczy. Nieszczęśnikom zdarzało się popełniać samobójstwa w zaciszu hotelowego pokoju, skacząc z mola wprost w objęcia bałtyckich wód lub wieszając się w jednej z alejek prowadzących do kasyna. Pracownicy służb miejskich codziennie odcinali zawieszone na sznurach martwe ciała bankrutów i wywozili je z miasta, a ulicę nazwano „aleją wisielców”. Co prawda, księgi sopockiego Urzędu Stanu Cywilnego i miejscowej policji nigdy nie zanotowały dużej ilości samobójstw na wspomnianej alei, ale historia nieistniejącego już kasyna wciąż krąży wśród mieszkańców Sopotu.

Historia czarnej wołgi jest jedną z najbardziej popularnych legend miejskich w Polsce. Samochód przemieszczał się po polskich ulicach w połowie lat 70. Podobno jeździli nią Niemcy z RFN przebrani za zakonnice lub księży, aby wzbudzić zaufanie mieszkańców naszego kraju. Pasażerowie wołgi zatrzymywali się przy chodnikach, po których spacerowały samotnie dzieci i wciągali je go środka. Z ofiar złowrogich Niemców miała być wysysana krew, a zwłoki porzucano na śmietnikach. Po co miałaby im być krew ofiar? Przewożony w białych kołach samochodu życiodajny płyn miał być sprzedawany niemieckim bogaczom cierpiącym na białaczkę. Wśród rzekomych świadków krążyło wiele wersji tej legendy. W niektórych szyby czarnego pojazdu zasłonięte były białymi firankami, inne wspominały o braku tablic rejestracyjnych, który utrudniał ewentualną identyfikację zbrodniarzy. Wśród pasażerów wymieniano natomiast agentów Służby Bezpieczeństwa, rosyjską mafię, Żydów, a czasem nawet wampiry lub satanistów.

Co ciekawe, historia demonicznego samochodu porywającego niewinnych ludzi powróciła w zmodyfikowanej wersji na przełomie XX i XXI wieku. Tym razem w roli głównej wystąpiło czarne BMW w wersji z rogami zamiast bocznych lusterek lub rejestracją składającą się z trzech szóstek. Samochód miał prowadzić tajemniczy osobnik, który często okazywał się samym szatanem. Przerażający jegomość wywołał duże zamieszanie m.in. w Ostrowie Wielkopolskim, Siedlcach czy Toruniu. W każdym z miast przyjmował inną, wywołującą ciarki na plecach postać.

Legenda o bogatym łódzkim fabrykancie, Karolu Scheiblerze przypada na czas rewolucji przemysłowej. Gdy bogobojni łodzianie przyuważyli w jego fabryce nowoczesne maszyny parowe, uznali że Scheibler podpisał kontrakt z diabłem. Buchające parą narzędzie wyglądało dla nich, jak piekielny potwór, który rozsiewał wokoło duszący zapach siarki. W taki oto sposób wokół osoby fabrykanta narosło wiele legend. Jedna z nich dotyczy diabła Węsada – kuzyna dobrze znanego w Polsce Boruty.

Węsad zapragnął, tak jak jego krewny, stać się sławnym i szanowanym wśród gawiedzi. Postanowił udać się do Łodzi, a los chciał, że trafił akurat na właściciela jednej z fabryk – Karola Scheiblera. Diabeł zaproponował mu maszyny parowe w bardzo okazyjnych cenach. Przedsiębiorczy Karol nie mógł odmówić tak rozsądnej propozycji i podpisał umowę. Odtąd jego ogromny majątek przypisywano współpracy z biesem.

Od lat 70. mieszkańców krakowskiej ulicy prowadzącej do Wieliczki straszył odrapany pustostan. Dom wznieśli dwaj bracia, którzy w trakcie prac na budowie pokłócili się o rzekomy skarb znajdujący się na terenie posesji. W trakcie sprzeczki jeden z nich zabił drugiego w afekcie. Duch zamordowanego brata nawiedził budynek, skutecznie odstraszając wszystkich poszukiwaczy przygód. Jednak obecność nadprzyrodzonych sił obserwowano na tym terenie już w XVI wieku. Podobno miejscowi chłopi bali się podchodzić do stojącego tam po dziś dzień cmentarza, na którym tułały się zbłąkane dusze. Historia miejscowej kapliczki i otaczającej ją grobów została wzbogacona w XIX w., kiedy to pochowano na jej terenie ofiary epidemii cholery.

  Dopóki szkielet domu istniał, odwiedzało go wielu śmiałków, którzy chcieli na własne oczy zobaczyć mroczne artefakty rozsiane po wszystkich kątach. Wśród nich można było znaleźć niepokojące ołtarzyki, przedmioty sakralne, czy wymalowane na ścianach złowrogie napisy, wieszczące śmierć nieproszonym gościom. Budynek został zburzony w maju 2016 r.

 Istnienie silnego czakramu na krakowskim Wawelu odkryło według legendy dwóch hindusów w latach 30. XX w. Od tej pory na dziedzińcu tuż obok krypty świętego Gereona można było zauważyć grupki ludzi opierających się o mur. Od jakiegoś czasu zgodnie z prośbami zarządu miasta takie zachowanie turystów jest niedozwolone, ponieważ wpływało na niszczenie zabytkowego budynku.

Rozsławienie kamienia energetycznego jest skutkiem działalności Wandy Dynowskiej –  teozofki aktywnej w dwudziestoleciu międzywojennym. Według jej pism to Apoloniusz z Tiany odkrył centrum energetyczne w Krakowie. Kobieta wyjechała nawet do Indii, gdzie popularyzowała ezoterykę Krakowa. Łączenie kultury indyjskiej z wawelskim czakramem jest raczej błędne, a za sformułowanie samej nazwy i dalszą promocję rzekomego miejsca mocy odpowiadają osoby związane z tzw. ideami New Age. Co prawda ich twórcy w swojej retoryce nawiązują do tradycji tantrycznych i pojęcia ćakr, ale cała idea daleka jest od tradycyjnych wierzeń hindusów. Według przedstawicieli alternatywnego ruchu religijnego na Ziemi znajduje się siedem miejsc wyróżniających się specjalnym rodzajem energii, wyczuwalnym przez wybrane osoby. Jednym z nich jest właśnie Kraków.

Nowy Sącz żyje historią Michała Sędziwoja – alchemika, który gościł na królewskich dworach. Utalentowany uczony podobno posiadł tajemnicę kamienia filozoficznego oraz wiedzę na temat transmutacji pierwiastków chemicznych. Sędziwój, dzięki swoim umiejętnościom, dostał się na dwór Zygmunta III Wazy, a później został radcą cesarskim Rudolfa II Habsburga.

 Według legend Sędziwój przywiózł do Krakowa niejakiego Sethona – alchemika, którego uwięził Krystian II Wettyn, aby torturami wyciągnąć z niego tajemnicę wspomnianego kamienia filozoficznego. Polski uczony zorganizował ucieczkę więźnia, lecz mimo to ten zmarł. Podobno tuż przed śmiercią Sethon podarował Sędziwojowi substancję, która umożliwiała dokonywanie pozornej przemiany ołowiu w złoto.

Ów proszek pozwolił mu na przeprowadzanie niespotykanych wcześniej pokazów transmutacji, które zachwyciły zarówno królów, jak i cesarza. Przed śmiercią wrócił do Nowego Sącza, aby tam przeżyć ostatnie lata życia. Wkrótce po jego śmierci, duch Sędziwoja objawił się kilku nocnym przechodniom. Od tamtej pory przechadza się po nowosądeckim rynku ubrany w togę, a w trakcie spaceru rozrzuca wokoło złote dukaty.

Legenda miejska to rodzaj opowieści dotyczącej jakiegoś sensacyjnego, niesamowitego, ale jednak dość prawdopodobnego wydarzenia, które miało miejsce w niedalekiej przeszłości i w określonym miejscu. Termin ten został użyty po raz pierwszy prawdopodobnie przez amerykańskiego badacza folkloru Richarda M. Dorsona (ur. 1916 – zm. 1981) w 1968 roku, a następnie spopularyzowany przez Jana H. Brunvanda (zresztą ucznia Dorsona) w książce The Vanishing Hitchiker. American Urban Legends and Their Meanings (1981).

Polski termin „legenda miejska”, będący kalką z języka angielskiego, może wydać się nieco niefortunny, gdyż sugeruje, że odnosi się głównie do czegoś, co wydarza się w miastach. Tymczasem „legenda miejska” to nic innego, niż opowieść z pogranicza współczesnego folkloru i mitu cywilizacyjnego, zawierająca plotki przekazywane sobie wzajemnie przez ludzi. Klasycznym przykładem legendy miejskiej w Stanach Zjednoczonych, gdzie termin ten powstał i został spopularyzowany, jest opowieść o znikającym autostopowiczu. W Polsce Ludowej ogromną popularnością cieszyły się rozmaite legendy miejskie dotyczące sekretnych przejść podziemnych pod Pałacem Kultury lub Domem Partii, no i oczywiście na temat czarnej wołgi porywającej dzieci. Współcześnie legendy miejskie rozpowszechniane są nie tylko ustnie, ale również za pośrednictwem mediów, zwłaszcza Internetu.

Polskie legendy miejskie: Czarna wołga: co musisz o niej wiedzieć? Czytaj TUTAJ

Źródło: kobieta.interia.pl, magazyndetektyw.pl, onet.pl.

Fot. pixabay.com

Dodaj komentarz