Potworna śmierć i surowa kara

Na sali rozpraw Wiktor Mańkowski wodził błędnym wzrokiem po zgromadzonych. Nigdy nie powiedział, że żałuje tego, co zrobił. Raz tylko przyznał, że żal mu „siebie samego”. To była potworna śmierć. Za bestialskie morderstwo sąd skazał go na 25 lat więzienia.

Często wspominał słowa matki: „Każda potwora znajdzie swojego amatora”. Wiktor Mańkowski potworem nie był. Nie z wyglądu. Ot, mówili ludzie w jego wsi, „zwyczajny chłop”, taki, „żaden tam Adonis”, ale też „nie pokraka”.

– Bał się tylko zawsze, że dziewczyny nie znajdzie. Nieśmiałość do kobiet jakąś taką miał – mówi kolega Wiktora.

Kumpel, można powiedzieć, ale czy przyjaciel? Znali się od małego. Dzieci sąsiadów. Ojcowie razem zawsze przy żniwach sobie pomagali, chłopcy widywali się często, razem uczyli się rolniczego fachu.

Wiktor został ojcem w wieku 26 lat. Musiał przywyknąć do nowej roli szybciej, niż się spodziewał. Matką dziecka była dziewczyna z wioski niedaleko Przemyśla, z którą poznali się na odpuście. Jako że Asia pochodziła z dość ubogiej rodziny, nie było w jej domu miejsca do wychowania dziecka. Przeprowadziła się więc do Z., do Wiktora. Żyła wtedy jeszcze jego matka. Mieszkanie pod jednym dachem z teściową nie było usłane różami. Ta wyrzucała często młodym, że ślubu nie wzięli i wstyd na całą wieś, a „dziecko jak bękart jaki”.

– Czemu bękart? Przecież kto matką, a kto ojcem jest, to wszyscy wiedzieli. Inna rzecz, że bez ślubu tego małego Mateusza wychowywali. Co zrobić jednak, kiedy pieniędzy na wesele z prawdziwego zdarzenia nie było? – zastanawiał się jeden z sąsiadów Wiktora, który zresztą został przesłuchany przez kryminalnych z Przemyśla w obecności prokuratora.

Czekała ją potworna śmierć….

Matka Wiktora zmarła, a młodzi zostali sami w domu rodzinnym Mańkowskiego. I kiedy już wydawało się, że wszystko się między nimi zaczęło układać, Wiktor – jak to opisał inny ze świadków w późniejszej sprawie karnej – partnerkę „zdzielił w twarz”.

– Nie raz mu się to zdarzało. Dlaczego? Dużo pracy miał na gospodarstwie, bo to i zwierzęta trzeba było oporządzić i rolę obrobić… – mówił świadek.

Wiktorowi coraz częściej puszczały nerwy, ponieważ – według okolicznych – „ta jego Asia jakaś taka nie do życia była”. Słabowita, sił nie miała. Kobieta miała narzekać, że całe dnie z dzieciakiem w domu musi przesiadywać, że „życie sobie zmarnowała” i już się z wioski nigdy nie wydostanie. Między młodymi zaczęło się psuć na dobre. W końcu Asia wyjechała ze wsi do wujostwa, które mieszkało w Radomiu. Tam wynajęli jej mieszkanie. Z czasem zaczęła sama je opłacać, bo znalazła pracę w lokalnym spożywczaku. Wzięła ze sobą Mateusza. Z początku, kiedy oświadczyła Wiktorowi, że zabiera syna do rodziny, ten był wściekły. Złość jednak szybko mu przeszła. Rolnik zajął się gospodarstwem i szybko zaczął układać sobie życie po swojemu. Jakoś tak, około roku 2012 – jak sam potem wspominał zeznając policji – zaczął się „za jaką babką” rozglądać. Młody był jeszcze, raptem 36 lat ukończył, a samotność mu doskwierała.

Samotność rolnika

Gdyby jeszcze gospodarstwo miał pokaźne, a tym samym dochodowe, to może i by łatwiej było przekonać do siebie jakąś miejscową kobietę, ale to raptem 9 hektarów i pieniędzy wielkich „z gospodarki” nie było. Owszem, starczało mu na życie i nawet co nieco udało się odłożyć, jednak majętnym nazwać się nie mógł.

Ktoś Wiktorowi poradził, by zaczął przeglądać ogłoszenia matrymonialne w gazetach. Robił to nawet potem dość regularnie, ale kiedy spotykał się z tymi potencjalnymi partnerkami, zawsze czuł rozczarowanie. I kiedy zaczął popadać w coraz większą rezygnację, natrafił na ogłoszenie Ewy. Znalazł je w internecie na portalu randkowym. Od pierwszego spojrzenia na zdjęcie dziewczyny o ognistozłotych włosach, zielonych oczach i wydatnych kościach policzkowych zrobiło mu się cieplej na sercu. I kształty ta „wolna poszukiwaczka” miała – przyznał – niczego sobie. Nie posiadał się ze szczęścia, kiedy zgodziła się z nim spotkać. Mieszkała w Rzeszowie w wynajmowanej kawalerce. Umówili się na mieście, w kawiarni na rzeszowskim rynku.

Ewa wydała mu się nawet bardziej atrakcyjna, niż się spodziewał. Po prostu przerosła jego oczekiwania, kiedy już na tym pierwszym spotkaniu zaproponowała wizytę w swojej kawalerce. Mężczyźnie, który od lat mieszkał sam, zrobiło się gorąco, a serce zaczęło szybciej bić. Czuł na swojej dłoni ciepło ręki tej zielonookiej, pachnącej – jak to sam później zeznał w sądzie – „drogimi, pewnie zagranicznymi perfumami” kobiety. Dawała mu jednoznacznie do zrozumienia, że ten wieczór może stać się dla nich obojga wyjątkowy.

Nie przeszkadzało mu, że mówiła ze wschodnim akcentem. Sama wyjaśniła, że pochodzi z ukraińskiej Winnicy i mieszka w Rzeszowie od 3 lat. To tylko w oczach Wiktora dodawało tej dopiero co poznanej kobiecie pewnej egzotyki. Podniecało go, że oto poznał dziewczynę z zagranicy, a ona się nie zraziła do niego, miejscowego i dość przeciętnego, ostatecznie prostego „chłopa”.

Potworna śmierć i surowa kara

Wieczór układał się po jego myśli, aż do czasu, kiedy weszli do jej mieszkanka. Najpierw zapytała go o to, czy ma przy sobie prezerwatywy. Pytanie zadała wprost, nie robiąc z tego większego zagadnienia, tonem jakby pytała, czy zaparzyć mu herbaty. Wiktor był nieco zaskoczony, a jeszcze bardziej zdziwił się, kiedy wyciągnęła kondom z szuflady, w której miała ich zresztą ładny zapas. To właśnie w tej chwili Wiktor zaczął przypuszczać, że najwyraźniej ma do czynienia z kochanką „zawodową”. Wyrzucił sobie, jak mógł być tak niedomyślny i ufać, że ich spotkanie to prawdziwe zrządzenie losu i że to boski przypadek skrzyżował ścieżki ich dwojga. „Kur… zwykła”, pomyślał nie bez żalu. Już chciał się wycofać, już chciał opuścić mieszkanie. Ostatecznie jednak został, pomyślał, czy by może jednak „nie skorzystać sobie” po tylu latach poszczenia, samotności, istnej seksualnej posuchy, jaka stała się jego udziałem.

Został, zapłacił i pożegnawszy się wrócił do swojego domu. Kilka dni później umówił się z nią po raz kolejny. Ich spotkania były coraz częstsze. Wiktor zaczął też się do Ewy przyzwyczajać, jak do swego rodzaju partnerki, może przyjaciółki, a na pewno jak do zaufanej już osoby. Częściej też rozmawiali, powiedziała mu, że naprawdę na imię ma Walentyna. Opowiadała o rodzinie w Winnicy, mówiła, że po babce ma polskie korzenie. Z początku, kiedy spotkania były spontaniczne i miały charakter czysto transakcyjny, Wiktor nie myślał w ogóle o innych klientach Walentyny. Nie zaprzątał sobie tym głowy, w końcu miał do czynienia z prostytutką, a nie… przyszłą żoną.

To była potworna śmierć. Chcesz poznać kulisy tej sprawy? Sięgnij po Detektywa Wydanie Specjalne 4/2022 (tekst Macieja Czerniaka pt. Będziesz ze mną albo z nikim). Cały numer do kupienia TUTAJ.