Sądy doraźne: kara śmierci bez aktu oskarżenia

Przed 90 laty, w całej Polsce,  zaczęły działać sądy doraźne, które bardzo chętnie wymierzały karę śmierci.  Surowe wyroki zapadały bardzo szybko, jeszcze szybciej były one wykonywane. Kat miał ręce pełne roboty. Zgodnie z rozporządzeniem prezydenta Rzeczpospolitej z 19 marca 1928 roku kary nakładane przez sąd doraźny były bardzo surowe i nie można było ich zaskarżać ani się od nich odwoływać. Wyroki śmierci w tym postępowaniu musiały być wykonane w ciągu 24 godzin od ogłoszenia. Drakońskie zasady doraźnej Temidy miały działać jako straszak na przestępców.

 Najważniejszą cechą postępowania doraźnego był szaleńczy pośpiech. Zegar ruszał już z chwilą wykrycia czynu. Jeśli ten nosił znamiona „przestępstwa podlegającego sądowi doraźnemu”, policjanci mieli obowiązek natychmiast powiadomić prokuraturę.

Postępowanie odbywało się „bez śledztwa wstępnego” i bez większej kontroli. Łącznie czynności dochodzeniowe wolno było prowadzić przez maksymalnie 14 dni — licząc od chwili zawiadomienia prokuratora do momentu zamknięcia śledztwa i przekazania sprawy do sądu.

Nie był w ogóle wymagany pełen akt oskarżenia. Prokurator przygotowywał tylko skrócony wniosek, na co dawano mu krótkie 48 godzin. Jeszcze mniej czasu, bo jedną dobę, miał sąd na zapoznanie się z rzeczonym wnioskiem, wyznaczenie terminu rozprawy i „zarządzenie potrzebnych przygotowań”.

Ustawa tego nie określała, ale zgodnie z jej duchem przyjmowano, że termin posiedzenia powinien być jak najbliższy. A sama rozprawa — możliwie krótka i pozbawiona przerw.

Poza nielicznymi i raczej nieistotnymi wyjątkami postępowanie doraźne w sprawach o ciężkie przestępstwa mogło się skończyć tylko na dwa sposoby. Albo oskarżony był uniewinniany, albo skazywano go na śmierć przez rozstrzelanie. I to nawet za te czyny, które przed normalnym sądem byłyby zagrożone wyłącznie karą kilkuletniego więzienia.

Okoliczności łagodzących nie wolno było uwzględniać, chyba że te były „nader ważne”. A ponieważ to określenie niewiele mówiło sędziom, ci woleli nie uwzględniać ich nigdy.

Egzekucja najpóźniej po 24 godzinach

Wyrok zapadał większością głosów i stawał się prawomocny „z chwilą ogłoszenia”. Nie dało się go w żaden sposób zaskarżyć bądź podważyć. Nie wymagał też zatwierdzenia przez nadrzędne czynniki.

Egzekucję należało wykonać „najpóźniej w ciągu 24 godzin po ogłoszeniu”. Tyle samo czasu sąd miał na wydanie uzasadnienia wyroku. Zwykle więc skazaniec był już martwy, gdy sędziowie przygotowywali dokument tłumaczący, dlaczego wysłali go na pole straceń. Drakońskie reguły miały działać jako straszak na przestępców.

W Małym Roczniku Statystycznym za rok 1933 ujęto dane dotyczące sądownictwa doraźnego. Według statystyk sądy doraźne w Polsce działały już od początku 1928 roku na terenie niektórych powiatów województwa lwowskiego, stanisławowskiego i tarnopolskiego. Od 2 września 1931 roku rozszerzyły działalność na cały obszar państwa polskiego.

Sądy doraźne: makabryczna statystyka

W 1928 roku w postępowaniu doraźnym skazano ogółem sześć osób, z tego dwie na karę śmierci. W roku 1929 w tym samym trybie skazano jedną osobę na karę więzienia. Rok później nie było żadnego wypadku sądu doraźnego. Dopiero w roku 1931, po ogłoszeniu działalności sądów doraźnych na obszarze całego kraju, uruchomiono okrutny miecz ślepej Temidy. Od 2 września do końca tego roku w trybie doraźnym osądzono 66 osób. Z tej liczby 39 skazano na karę śmierci, 13 na karę więzienia, jedną tylko uniewinniono, a 13 osób skierowano na drogę postępowania zwykłego. Ze skazanych na karę śmierci ułaskawiono 13 osób, zatem stracono 26 nieszczęśników.

W 1932 roku sądy doraźne triumfowały. W postępowaniu doraźnym osądzono 244 osób. Z tej liczby karę śmierci wymierzono 127 osobom, karę więzienia 77, jedną uniewinniono, a 39 skierowano na drogę postępowania zwykłego. Ze skazanych na karę śmierci ułaskawiono 40 osób, stracono 78. Ogółem w okresie 16 miesięcy 1931 i 1932 roku sądy doraźne skazały na karę śmierci 166 osób, wykonano zaś 104 wyroki. Najwięcej, bo aż 98 osób, skazano na śmierć w województwach wschodnich, z tej liczby stracono 79. Na drugim miejscu uplasowały się województwa południowe, gdzie na śmierć skazano 38 osób, z których osiem stracono. Przedstawiona statystyka nie obejmowała wyroków śmierci wydanych przez sądy wojskowe, które były nie mniej represyjne. Bardzo często posyłały nieszczęśników przed plutony egzekucyjne.

Pierwszy wyrok

9 września 1931 roku w bardzo pilnym trybie we wszystkich miejscowościach województwa śląskiego rozplakatowano drukowane obwieszczenia o powołaniu na Śląsku sądów doraźnych, które zaczynały działalność już nazajutrz, od 10 września 1931 roku. Prokuraturę przy sądzie doraźnym reprezentował prokurator przy sądzie okręgowym, dr Tokarski. Sądy doraźne orzekały w skróconym postępowaniu w okresach szerzenia się przestępstw w sposób szczególnie niebezpieczny dla porządku i bezpieczeństwa publicznego.

Pierwsza sprawa z wyrokiem śmierci wydanym przez sąd doraźny w Rybniku dotyczyła bestialskiego mordu dokonanego 6 lipca 1932 roku na siedmioletniej dziewczynce, córce rolnika z Czernicy. Władze śledcze wysłały natychmiast na miejsce zbrodni komisarza Romana Niżankowskiego z Katowic, który w dwa dni po zabójstwie wykrył sprawcę. Okazał się nim Józef G. siedmiokrotnie już karany więzieniem za kradzieże i napady.

Śledztwo prowadzono w trybie doraźnym. Zgodnie z tą procedurą już 22 lipca 1932 roku sprawca morderstwa stanął przed Sądem Okręgowym w Rybniku. Od samego rana tego dnia rowerami, furmankami i koleją zjeżdżali do Rybnika ludzie zaciekawieni procesem. Byli to przeważnie mieszkańcy Rzuchowa i Czernicy oraz Łukowa i Rydułtów. A więc z okolic, skąd pochodziła rodzina zamordowanego dziecka i miejsca zamieszkania zabójcy. Jeszcze przed rozpoczęciem procesu sala rozpraw zapełniła się przez żądnych sensacji ludzi.

Po pięciu godzinachy, o czwartej po południu ogłoszony został wyrok śmierci przez powieszenie. Natychmiast po ogłoszeniu wyroku sąd wysłał do prezydenta RP wiadomość o skazaniu sprawcy na śmierć w trybie doraźnym wraz z prośbą obrońcy o zastosowanie prawa łaski. Odpowiedź odmowy ułaskawienia nadeszła jeszcze tego samego dnia około godziny dziewiątej wieczorem, wobec czego ruszyły gorączkowe przygotowania do egzekucji. Po niespełna dwóch godzinach przyjechał samochodem do Rybnika kat Stefan Maciejewski z dwoma pomocnikami i od razu pod jego nadzorem przystąpiono do stawiania szubienicy.

Dziwny amulet

Ostatnią noc skazaniec spędził z towarzyszącym mu misjonarzem werbistą ojcem Tomaszem Puchałą (1890-1946). Od wczesnych godzin rannych w oczekiwaniu na egzekucję zebrał się tłum ciekawskich, który tuż przed wykonaniem wyroku rozpędziła policja. O godzinie 8.15 wyprowadzono z celi skazańca, któremu towarzyszył misjonarz. Na miejsce przybyli: prokurator dr Kulej, urzędujący miejscowy prokurator dr Synoradzki, komendant powiatowy policji nadkomisarz Kloske z asystą policyjną oraz naczelnik więzienia, lekarz więzienny i kat Maciejewski ubrany we frak, czarną maskę i białe rękawiczki.

Skazańcowi odczytano wyrok, po czym wyprowadzono go na podest szubienicy i punktualnie o 8.29 kat zacisnął stryczek na jego szyi. Po stwierdzeniu zgonu przez lekarza więziennego ciało pochowano w specjalnie na ten cel przeznaczonym miejscu dla skazańców.

Wkrótce w Rybniku i okolicy rozpętała się dziwna chęć posiadania swoistego amuletu w postaci kawałka sznura, na którym zawisł skazaniec. Wierzono bowiem, że sznur po wisielcu miał przynosić szczęście jego posiadaczowi. Intratne interesy robili dozorcy więzienia, którzy sprzedawali pocięty na kawałki sznur w cenie 1 zł za 1 cm. Zwiększający się popyt na sznur po straceńcu, który szczególnie pragnęły posiadać kobiety, zaspokajali pomysłowi oszuści. Po zbadaniu tej słynnej sprawy przez służby śledcze okazało się, że sprzedano już ponad 500(!) metrów tego sznura.

Sądy doraźne: Czekając na pluton egzekucyjny

Sądy doraźne orzekając karę śmierci, musiały nadesłać odpis sentencji wyroku prokuratorowi, zobowiązanemu ów wyrok skazujący niezwłocznie wyegzekwować. Zwracał się on z prośbą o techniczne wykonanie wyroku do najbliższej komendy wojskowej, która – dysponując plutonem egzekucyjnym – pozbawiała skazańca życia.

Istotna zmiana w formie wykonania egzekucji na przestępcy pojawia się 13  grudnia 1927  r., kiedy Prezydent Rzeczypospolitej Polski wydał rozporządzenie o wykonywaniu wyroków śmierci wydanych przez sądy karne powszechne. Akt ten swoją mocą znosił zasady egzekucje cywili przez plutony egzekucyjne oraz wskazywał nową metodę wykonania egzekucji – przez powieszenie.

Wspomnianą „ewolucję wykonania kary śmierci” potwierdziło rozporządzenie Prezydenta RP z dnia 19 marca 1928 r. kodeks postępowania karnego. Przepis art. 528 miał następujące brzmienie: „

§ 1. Wyrok śmierci wykonywa się w miejscu zamkniętym, niepublicznie.

§ 2. Przy wykonywaniu wyroku śmierci powinien być obecny prokurator, naczelnik więzienia, protokolant, lekarz i  duchowny wyznania do którego należy skazany. Pozatem może być obecny obrońca, którego o terminie stracenia należy zawiadomić.

§ 3. Z przebiegu wykonania wyroku sporządza się protokół”.

Sądy doraźne: kat prawie jak celebryta

Na podstawie tego aktu prawnego wiadomo, że egzekucja musiała być prowadzona w sposób niepubliczny. Z doniesień prasowych wiemy jednak, że nie zawsze tak było. Zamaskowany kat Stefan Maciejewski  w latach 1926–1929 stał się postacią znaną na „bruku warszawskim”, gdyż został rozpoznany w trakcie jawnej wtedy pracy wykonawcy wyroków sprawiedliwości.

Z licznych doniesień prasowych można się także dowiedzieć, że zaplanowane egzekucje wzbudzały wśród lokalnej społeczności poważne zainteresowanie. Miało to miejsce szczególnie wtedy, gdy w trakcie jednego „spektaklu śmierci” przewidywano wykonać kilka wyroków śmierci.

Tak też było w Baranowiczach, gdzie w lokalnym więzieniu zaplanowano zabójstwo siedmiu więźniów i – jak donoszą „Wiadomości Literackie”: „wolne przestrzenie wokół więzienia zaległy tłumy ludności, szli od wczesnych godzin z miasta i okolic, szli jak dzikie trzody krwiożerczych szakali czujących w powietrzu woń krwi. Włazili na okoliczne drzewa i słupy telegraficzne, na dachy dalekich domów i wozów kolejowych, pchali się mężczyźni, – o zgrozo, nawet i kobiety:.

 Nie inaczej było w Gnieźnie, gdy w dniu 27 października 1933 r. wieszano dwóch rzezimieszków: „Na ulicy Franciszkańskiej zebrała się rzesza ciekawych, dochodząca do 200 osób, a na miejscu wykonania wyroku znalazło się blisko 50 osób, przeważnie przedstawiciele sądownictwa”.

Tajemnica białej koperty

Podróż S. Maciejewskiego do wskazanego miejsca stracenia poprzedzała wizyta kuriera, który prawdopodobnie był pracownikiem poczty tajnej Ministerstwa Sprawiedliwości. Wręczał on katu dużą, zapieczętowaną, białą kopertę. Tam znajdowała się treść delegująca go do danego zakładu karnego, gdzie skazaniec oczekiwał na szybką śmierć.

Egzekucje organizowano w tajemnicy, szczególnie przed skazańcem i „muszą być przeprowadzane w jakimś ukryciu, jak w szopach a jeżeli nie ma takiej to z konieczności na dziedzińcu więziennym, ale wówczas gdy wszyscy śpią. Musi jednak na to pozwolić naczelnik więzienia, a są tacy naczelnicy, którzy nie pozwalają na terenie swoich więzień wykonywać egzekucji. Wówczas powstaje trudność i trzeba szukać jakiegoś odpowiedniego terenu, w odludnem miejscu, niedostępnym dla publiczności”

Informacje przekazane w wywiadzie prasowym udzielonym przez S. Maciejewskiego znajdują potwierdzenie w innych publikacjach donoszących, że „Miejsce skazania znajduje się w pustej szopie warsztatowej. Nie zapalają światła, aby skazańcowi oszczędzić widoku szubienicy”.

Sądy doraźne: tylko Lublin miał szafot

 Jak wynika z treści ww. opisów, w okresie II RP na terenach zakładów karnych nie było cel śmierci specjalnie przygotowanych do przeprowadzania egzekucji.

Co zaś się tyczy samej szubienicy – w razie potrzeby na czas wykonania wyroku wznosiło się je tymczasowo według przepisowych rozmiarów. Stały szafot w Polsce był tylko w Lublinie.  W przypadku, gdyby we wskazanym miejscu straceń brakowało narzędzi śmierci, kat miał obowiązek wozić ze sobą „słupek szubieniczny by nic nie stało na przeszkodzie dokonania egzekucji”. Oczywiście do wykopania i obsadzenia słupka mistrzmógł z kasy Ministerstwa Sprawiedliwości nająć pomocników. Jednak gdyby zainteresowanych brakowało, zmuszony był sam wykonać dzieło. Skazańca na miejsce kaźni sprowadzali dwaj pomocnicy S. Maciejewskiego. Sam kat o swych podwładnych miał niskie mniemanie mówiąc: „[…] są to ludzie nieinteligentni, na mistrzów nigdy nie wyjdą […]”.

Współpracownicy wiązali skazańcowi oczy przepaską, by nie dostrzegł kata, krępowali ręce, po czym ustawiali nieszczęśnika pod szubienicą. Czynności wykonawcy wyroków sprawiedliwości ograniczały się jedynie do założenia stryczka. Następnie kat zdejmował swoje rękawiczki i rzucając je pod maszynę straceń, usuwał się na bok. Odsunięcie klapy na szafocie, usunięcie stołka spod nóg straceńca (w przypadku braku szafotu) należało do pomocników. Ofiara wisiała przez 20 minut, po którym to czasie lekarz z urzędu konstatował protokolarnie śmierć więźnia. Według S. Maciejewskiego skazaniec nie męczył się długo na szubienicy, jak twierdził: „[…] to zależy od »czystości roboty«. Gdy kat zna robotę skazaniec cierpi ułamek sekundy, zależy to od szybkości zacieśniania się pętli i należytego jej założenia.

W przypadku egzekucji przeprowadzonej w trybie postępowania doraźnego prokurator miał obowiązek publicznie ogłosić na tzw. czerwonych afiszach wyrok sądu doraźnego oraz poinformować o straceniu skazanych w nim przestępców.

Więcej ciekawych i intrygujących tematów kryminalnych znajdziesz  w miesięczniku „Detektyw” i kwartalniku „Detektyw Wydanie Specjalne”. Zapraszamy do naszego esklepu: https://detektywonline.pl/sklep/

Źródło: enowiny.pl, Jan Sebastian Meler: “Wykonawcy wyroków śmierci w Polsce w XX wieku”. Wielkahistoria.pl

Fot. Pixabay.com