Samuel Fernbach – „Będę mordował”

30 października 1968 roku. 10-letnia Marysia mieszka wraz z ojcem przy ulicy Nawrotki w Kaliszu. Tego dnia tata prosi, by córka poszła sprzedać butelki w pobliskim sklepie. Dziewczynka posłusznie bierze torbę i rusza przed siebie. Kilkanaście minut później z domu wychodzi również ojciec Marysi, który przypomniał sobie, że musi kupić kupon totolotka. Pomyślał, że dołączy do córki po drodze. Dochodzi jednak do sklepu, ale Marysi nie spotyka. Zaczyna nerwowo rozglądać się dookoła. Rozpytuje przechodniów o swoje dziecko, ale po nim nie ma żadnego śladu. Wkrótce ruszają gorączkowe poszukiwania 10-latki. Na celownik wzięto właściciela sklepu, do którego szła Marysia. Ten przyznaje, że kojarzy dziewczynkę, bo wcześniej wielokrotnie robiła u niego zakupy. Często sprzedawała mu też butelki. Nie pamięta jednak, czy widział ją tego dnia. Po długim i wyczerpującym przesłuchaniu, mężczyźnie nie udaje się udowodnić żadnego związku ze zniknięciem 10-latki.

W sprawie bardzo szybko pojawia się wielu świadków, którzy chcą pomóc. Każdy z nich przedstawia jednak zupełnie inną wersję. Jeden widział dziewczynkę w towarzystwie nieznanej kobiety w pobliskim Opatówku, ktoś inny widział, jak dziecko wsiadało do taksówki. Są również tacy, którzy sądzili, że Marysia została porwana przez grasującą wówczas czarną wołgę i wywieziona do Warszawy. Milicja sprawdza każdy z tych tropów. Dokładnie przeczesuje także okolice rzeki Prosny, która niegdyś uchodziła za rzekę bardzo niebezpieczną. Ponoć nie dawała szansy nawet najbardziej doświadczonym nurkom, a rocznie pochłaniała kilka, a nawet kilkanaście ofiar. W związku z tym oczywista wydawała się również jedna z założonych przez mundurowych hipotez mówiąca o nieszczęśliwym wypadku i utopieniu się dziewczynki. Jednak żaden z tych tropów nie potwierdził się.

Gdy wydawało się, że śledztwo utknęło w martwym punkcie, milicja otrzymała list: „Podaję do wiadomości, że czuję się dobrze. Jestem ubrana i najedzona. Znajduję się u mojej własnej matki, a to nie byli moi ojcowie, tylko mnie wzięli, jak byłam mała. Nie mieli swojej córki i mnie wychowali. Byłam adoptowana”.

List podpisano imieniem „Marysia”. W dalszej jego części nadawca dziękował za poszukiwania. Prosił, by się już nie trudzić i nie szukać go. Poinformował, że właśnie wyjeżdża za granicę.

Treść była dość zaskakująca. List poddano więc badaniu grafologicznemu, które wykazało, że z pewnością nie było to pismo Marysi. Śledczy wrócili więc do punktu wyjścia, a po pół roku od zaginięcia, zamknęli sprawę.

24 lipca 1970 roku. Krysia ma 14 lat. Wraz z rodzicami mieszka w niewielkiej wiosce pod Kaliszem. Lipcowego ranka, wraz z babcią, wybiera się do miasta. Docierają na targowisko przy Nowym Rynku. Babcia Krysi, jak zwykle, zaopatruje się tutaj w wiejskie wyroby. Dookoła panuje niemały chaos. Jest tłoczno, gwarno, a każdy zajęty jest zakupami. Kiedy starsza kobieta pogrążona jest w wyborze kolejnych specjałów, 14-latka postanawia rozejrzeć się po okolicy. Nagle znika. Bez śladu. Zrozpaczona babcia jeszcze przez długi czas szuka wnuczki w tłumie, ale do domu tego dnia wraca sama.

Jedyne co udało się milicjantom, to kierunek, w którym poszła dziewczynka. Swoje kroki skierowała na ulicę Majkowską. Nadal pozostawało pytanie, czy zrobiła to dobrowolnie. Krysia była raczej cichą, spokojną i nieśmiałą dziewczynką. Nigdy nie opuszczała domu bez wcześniejszego poinformowania bliskich, nigdy nie było z nią żadnych problemów wychowawczych. W związku z tym milicjanci od razu odrzucili teorię o dobrowolnym oddaleniu się czy ucieczce nastolatki. Zakładali najgorsze. Pod uwagę brany był nieszczęśliwy wypadek, porwanie, samobójstwo i… morderstwo. Wielu mieszkańców pamiętało jeszcze wydarzenia sprzed 2 lat. Porównywali zniknięcie Krysi z tajemniczym zaginięciem 10-latki. Był to kolejny taki przypadek w mieście. Na mieszkańców Kalisza znów padł blady strach. Mówiono, że w mieście grasuje wampir. Nadal pozostawało jednak pytanie – kto nim jest?

12 sierpnia 1970 roku. Niemal 3 tygodnie od zaginięcia 14-letniej Krysi, zagadka jej tajemniczego zniknięcia została częściowo rozwiązana. Sprawdził się najczarniejszy ze scenariuszy. Tego dnia pracownicy komunalni dyżurowali na podwórzu jednej z kaliskich kamienic przy ulicy Nawrotki. Opróżniając wychodek, dokonali makabrycznego odkrycia. Na dole zbiornika leżało ciało nastolatki. Już wtedy było pewne, że doszło do zabójstwa. Podejrzewano, że doszło do zbrodni na tle seksualnym. Wskazywało na to częściowo obnażone ciało dziewczynki. Jej ubranie było poszarpane, częściowo poprzecinane. Na szyi nastolatki zaciśnięta była tasiemka. Obok miejsca znalezienia ciała, milicjanci zabezpieczyli także dwa noże kuchenne, bagnet oraz finkę. Podejrzewano, że mogą to być przedmioty pozostawione tam przez sprawcę.

Niezwykle ważnym wątkiem w sprawie okazała się analiza samego miejsca, w którym znaleziono zwłoki. Zbiornik z fekaliami był otoczony lokalami – z jednej strony znajdował się tam zakład ślusarski, z drugiej – niewielki warsztat szewski. Gdyby morderca przybył za dnia, z pewnością zostałby przez kogoś zauważony. Śledczy wyszli więc z założenia, że do zbrodni doszło w zupełnie innym miejscu, a sprawca podrzucił zwłoki po zmierzchu, w nocy. Idąc tym tropem, postanowili przeprowadzić rozpoznanie wśród mieszkańców pobliskiej kamienicy. Podejrzewano, że to właśnie tam może mieszkać morderca.

Chcesz poznać kulisy tej sprawy? Sięgnij po Detektywa 2/2025 (tekst Anny Rychlewicz pt. Wiedziałem, że będę mordował). Cały numer do kupienia TUTAJ.

Dodaj komentarz