Śmieszna kara za śmierć. Skandaliczna historia. W tej tragicznej, smutnej sprawie zawiodły instytucje, których obowiązkiem, a nawet misją jest pomaganie ludziom. A one nie dość, że nie pomogły, to zaszkodziły. Tak bardzo, że na skutek ich skandalicznych zaniedbań, nieprofesjonalizmu i braku empatii człowiek stracił życie.
Na tym bynajmniej nie koniec. Rodzina zmarłego, przez 9 długich lat, domagała się ukarania tych, którzy doprowadzili do tragedii. Ale według prokuratury i sądu nie było ku temu prawnych podstaw. Śmierć mężczyzny uznano bowiem za nieszczęśliwy wypadek, do którego nie przyczyniły się osoby trzecie. U nikogo nie dopatrzono się znamion czynu przestępczego, więc nikt nie poniósł osobistej odpowiedzialności za to, co się wydarzyło, chociaż w żadnym razie wydarzyć się nie powinno. Na otarcie łez bliscy uzyskali jedynie finansowe zadośćuczynienie od jednej z instytucji, która w opisywanej sprawie, delikatnie mówiąc, nie zachowała się tak jak powinna.
Poślizgnął się na chodniku
Sławomir L. mieszkał wraz z żoną i sześciorgiem dzieci w miejscowości Łuszczów, kilkanaście kilometrów od Lublina. 53-letni mężczyzna był zatrudniony jako hydraulik w jednej z największych lubelskich spółdzielni mieszkaniowych. Do pracy dojeżdżał podmiejskim autobusem. Był zdrowym człowiekiem, podobno nigdy nie chorował na nic poważnego.
27 grudnia 2012 roku stawił się w pracy, jak zwykle o godzinie 7. Hydraulicy naprawiający mieszkańcom bloków krany i wymieniający rury, często mają huk roboty. Z tego powodu nie zawsze są w stanie zrealizować zlecenie w dniu zgłoszenia awarii. Jednakże nazajutrz po świętach Bożego Narodzenia było inaczej niż zazwyczaj. Nikt ich nie wzywał do naprawy. Siedzieli w swojej pakamerze, pili herbatę bądź kawę i z nudów rozwiązywali krzyżówki albo pisali i odbierali SMS-y w telefonach.
Śmieszna kara za śmierć
O godzinie 9 kierownik administracji pozwolił kilku hydraulikom wyjść z pracy. Między innymi Sławomirowi L., który prosił go o to już wcześniej, tłumacząc, że musi załatwić w jednym z banków ważną sprawę.
Ten bank znajdował się nieopodal dworca autobusowego. Sprawa, z którą przyszedł Sławomir L. była dość skomplikowana i załatwienie wszystkich niezbędnych formalności potrwało około półtorej godziny. Około południa mężczyzna opuścił bank i ulicą Lwowską szedł w kierunku dworca. Specjalnie się nie spieszył, do odjazdu autobusu do Łuszczowa zostało jeszcze sporo czasu. Nie było więc siły, aby nie zdążył.
Miał niestety pecha. Tego dnia w Lublinie padał obfity, marznący śnieg. Służby miejskie, odpowiedzialne za stan nawierzchni ulic, nie nadążały z posypywaniem chodników piaskiem. W pewnej chwili Sławomir L. poślizgnął się i straciwszy równowagę, poleciał na plecy. Upadając uderzył tyłem głowy o płytkę chodnikową.
Wystarczy na niego spojrzeć!
Świadkami tego wypadku było kilkoro przechodniów. Ktoś pomógł mężczyźnie podnieść się, spytał go, czy nic mu się nie stało, a on przecząco pokręcił głową. Widziano, jak o własnych siłach podszedł do niskiego murku i przysiadł na nim, opierając plecy o przylegająca doń skarpę.
Kilka minut później Lwowską przechodził patrol straży miejskiej, który zainteresował się mężczyzną w ubłoconym ubraniu, siedzącym na murku ze zwieszoną nisko głową. Strażnicy postanowili go sprawdzić i podeszli bliżej.
– Co się z panem dzieje? – spytali.
Mężczyzna spojrzał na nich przekrwionymi oczami. Wyjaśnił, że idąc poślizgnął się i upadł głową na chodnik.
– Potrzebuje pan pomocy?
– Trochę mnie boli głowa i tutaj – Sławomir L. uderzył się lekko w klatkę piersiową.
Śmieszna kara za śmierć
Mówił nieco bełkotliwym głosem. Strażnicy miejscy zadali kolejne pytanie.
– Pił pan dziś alkohol?
Zaprzeczył i powtórzył, że się przewrócił. Mówił teraz szybko i jeszcze mniej wyraźnie. Z ust wypadła mu proteza zębowa. Strażnicy zażądali od niego okazania dokumentu tożsamości. Gdy sprawdzali jego dane, mężczyzna znów zaczął się uderzać dłonią w klatkę piersiową i bełkotać.
Niewątpliwie działo się z nim coś niedobrego. Postanowili zadzwonić po karetkę pogotowia, ale w tejże właśnie chwili karetka akurat przejeżdżała ulicą. Jeden ze strażników podbiegł do krawężnika i zamachał do niej. Zatrzymała się. Wysiadł ratownik.
– Co jest? – spytał niechętnie. – Tylko szybko, bo wieziemy chorego na badania do szpitala.
Śmieszna kara za śmierć. Skandaliczna historia. Chcesz poznać kulisy tej sprawy? Sięgnij po Detektywa 1/2024 (tekst Mariusza Gadomskiego pt. Nie cackać się z tym śmieciem). Cały numer do kupienia TUTAJ.