Strzał w plecy. Wyrok po 20 latach

Młyny boże mielą powoli. Powiedzenie to odnosi się do boskiej sprawiedliwości. Bóg nie uznaje przedawnienia, ma więc całą wieczność na wymierzenie kary grzesznikowi. Nawet w dziesiątym pokoleniu. Ludzka sprawiedliwość jest ograniczona czasowo. Zdarza się jednak, i nie są to przypadki odosobnione, że z różnych względów tempo śledztwa i postępowania sądowego przypomina spacer żółwia po jakiejś wyjątkowo wyboistej drodze. W tej sprawie młyn sprawiedliwości kręcił się przez blisko 20 lat. Tyle czasu upłynęło od popełnionego morderstwa (strzał w plecy) do ostatecznego osądzenia sprawców. Zbrodni doskonałej nie ma, ale żeby się o tym przekonać, trzeba niekiedy uzbroić się w cierpliwość.

25-letni Tomasz C. mieszkał z rodzicami i rodzeństwem w Paszkowicach, małej miejscowości, która do reformy administracyjnej w 1999 roku przynależała do województwa radomskiego. Młody mężczyzna skończył technikum mechaniczne, ale nie pracował w wyuczonym zawodzie, lecz zajmował się handlem. Sprzedawał różne drobiazgi na warszawskim Stadionie Dziesięciolecia. Chociaż dziś brzmi to jak bajka, w tamtych czasach było to bardzo dochodowe zajęcie, wielu obecnych milionerów zaczynało karierę w biznesie od szczęk na bazarze.

Strzał w plecy

Tomasz C. wykorzystywał do transportu towarów używanego żuka. W poniedziałek, 9 października 1995 roku, przyjechał nim do Paszkowic. Towarzyszył mu kolega i wspólnik, Wojciech Z. Zaparkowali na posesji rodziców Tomasza C. i mimo wieczornej pory oraz zmęczenia długą jazdą, postanowili przenieść towar z samochodu do komórki na podwórzu, zaadaptowanej na podręczny magazyn. Wszak licho nie śpi.

– A może byście zjedli kolację, przygotowałam gołąbki – zaproponowała matka Tomasza.

– Na pewno nie odmówimy takich pyszności, ale najpierw obowiązek, mamo.

Wojciech Z. wszedł do ładowni żuka, żeby zacząć wynosić pudełka z galanterią użytkową. Tomasz C. poprosił go, by się chwilę wstrzymał, pójdzie zamknąć bramę na posesję. Po co ktoś ma widzieć co i ile przywieźli?

Nie zdążył wykonać tej czynności. Naraz rozległ się huk wystrzału. Mężczyzna zachwiał się, po czym upadł na brzuch. To był strzał w plecy. Rana krwawiła i z każdą chwilą się powiększała. Przerażony Wojciech Z. pobiegł do domu kolegi i powiedział, co się wydarzyło na podwórku. Potem wsiadł do samochodu i pojechał na drugi koniec wsi, żeby zadzwonić po pogotowie ratunkowe. Tam był jedyny w Paszkowicach prywatny telefon. Tomasz C. od niedawna miał komórkę – taką z długą, wysuwaną antenką – ale nikt poza nim nie umiał jej obsługiwać.

Niestety, na pomoc było za późno. Tomasz C. zmarł wkrótce po przybyciu karetki na skutek rany postrzałowej. Wyjaśnieniem okoliczności śmierci mężczyzny zajęła się policja. Bez wątpienia został on zamordowany.

Komu przeszkadzał młody biznesmen?

Sekcja zwłok i badania balistyczne wykazały, że zabójca oddał do Tomasza C. strzał z broni myśliwskiej, z odległości około 10 metrów. Jako kuli użył tak zwanej loftki. Jest to gruby śrut o średnicy powyżej 4,5 mm, używany przez myśliwych do polowań na grubego zwierza. Przed wojną loftkami można było strzelać z niewielkiej odległości do wilków i rzadziej saren, dzików, jeleni, a nawet niedźwiedzi. W latach powojennych już tylko do dzików. Loftki nie dają gwarancji precyzyjnego trafienia w cel, natomiast powodują dotkliwe i rozległe obrażenia.

Policja nie zabezpieczyła na miejscu zbrodni żadnych śladów, ponieważ sprawca ich nie zostawił. Jako pierwszy został przesłuchany Wojciech Z. Oficjalnie jako świadek, ale mężczyzna miał wrażenie, że traktują go jako podejrzanego. Nic dziwnego, był ostatnią osobą, która rozmawiała z Tomaszem C. Byli wspólnikami. W oczywisty sposób korzystał na jego śmierci. Nie trzeba detektywistycznego geniuszu Sherlocka Holmesa, by wysnuć wniosek, że zlikwidował go, by przejąć jego interesy. Tym bardziej, że nikt nie mógł potwierdzić wersji Wojciecha Z.,
że skrytobójczy strzał padł w chwili, gdy Tomasz C. zamykał bramę. Owszem, zapewne podszedł ją zamknąć, ale strzelić mógł do niego przyjaciel, który stał przy samochodzie i miał cel jak na dłoni.

Strzał w plecy – Wojciech Z. wykluczony

Przez pewien czas organy ścigania brały pod uwagę taką ewentualność, później jednak Wojciech Z. został wykluczony z kręgu podejrzanych. Zaraz po huku wystrzału przybiegł do domu państwa C. z hiobową wieścią. W ciągu kilku sekund nie miał możliwości ukrycia narzędzia zbrodni; wszak była to strzelba myśliwska, której nie da się schować do kieszeni jak pistoletu. Broni nie znaleziono ani na podwórzu, ani też w samochodzie.

To nie mógł być on. Aczkolwiek śledczy przyjęli wersję, że zabójstwo Tomasza C. ma związek z prowadzonymi przez niego interesami. Bazarowy handel, choć zyskowny, był obarczony sporym ryzykiem. Na Stadionie Dziesięciolecia, nazywanym największym targowisku Europy działy się rzeczy, o jakich nie śniło się filozofom. Był to teren działania licznych grup przestępczych; na tle rozliczeń dochodziło do morderstw, gwałtów i ciężkich pobić. Nie można było wykluczyć, że Tomasz C., osiągający coraz większe sukcesy w handlu, stał się dla konkurencji solą w oku. Może nie chciał płacić gangsterom haraczu za „ochronę”? Może wiedział o czymś, czego wiedzieć nie powinien, albo zwlekał z uregulowaniem długu? Wersję porachunków uprawdopodobniał sposób, w jaki mężczyzna został zabity. To wyglądało na egzekucję.

Na poparcie tej hipotezy policja nie miała jednak nic poza niejasnymi przypuszczeniami. Z ustaleń poczynionych wspólnie z policją warszawską, zajmującą się przestępczością na Stadionie Dziesięciolecia, wynikało, że Tomasz C. nikomu tam nie podpadł. W każdym razie nie na tyle, by mu strzelać w plecy pociskami na dziki.

Chcesz poznać kulisy tej sprawy? Sięgnij po Detektywa 3/2022 (tekst Mariusza Gadomskiego pt. “Marzył o wielkim biznesie”). Cały numer do kupienia TUTAJ.