Strzelał do kolegów. Masakra w szkole oficerskiej

Wojsko to męska rzecz. Wymagająca jednak dużej odporności fizycznej i psychicznej. Zatem nie dla każdego. Na pewno nie dla kogoś takiego jak Janusz O.

Rok 1990 był rokiem wielkich zmian w Polsce. Ślady po PRL-u znikały jak śnieg w marcu. Przywrócono orła w koronie jako godło państwowe. Zniesiono cenzurę. Zlikwidowano Milicję Obywatelską a w jej miejsce powołano policję. Powstawało coraz więcej prywatnych sklepów i firm. Wydawało nam się, że prostą drogą zmierzamy ku ogólnemu dobrobytowi.

Komunikat Polskiej Agencji Prasowej był lakoniczny. 19 maja 1990 roku w Wyższej Szkole Oficerskiej Wojsk Łączności w Zegrzu 20-letni podchorąży Janusz O. zastrzelił w trakcie pełnienia służby wartowniczej czterech żołnierzy: jednego z kadry zawodowej i trzech podchorążych ze swego pododdziału. Następnie zbiegł z miejsca wypadku. Zabrał dwa karabiny AK-47 oraz kilkaset sztuk amunicji.

Za mordercą zarządzono pościg. W celu zbadania przyczyn i okoliczności tragicznego zdarzenia powołana została komisja Ministerstwa Obrony Narodowej pod kierownictwem zastępcy szefa Sztabu Generalnego Wojska Polskiego, generała dywizji Tadeusza Jemioły. Ponadto śledztwo wszczęła Wojskowa Prokuratura Garnizonowa pod nadzorem Prokuratury Warszawskiego Okręgu Wojskowego. Zwierzchnik Sił Zbrojnych RP generał armii Wojciech Jaruzelski oraz minister obrony narodowej generał armii Florian Siwicki złożyli rodzinom tragicznie zmarłych żołnierzy wyrazy głębokiego współczucia.

Więcej informacji podawano w kolejnych dniach. Za mordercą nadal trwał pościg, w którym uczestniczyło blisko tysiąc żołnierzy i funkcjonariuszy policji.

O godzinie 2 w nocy do budynku wartowni, w której przebywało kilkunastu żołnierzy, wszedł z karabinem w ręku Janusz O. i skierował do nich ogień. Zastrzelił trzech podchorążych i dowódcę warty w stopniu chorążego. Celując z kałasznikowa do pozostałych żołnierzy opuścił wartownię, a następnie teren szkoły oficerskiej, skąd wcześniej zabrał jeszcze jeden karabin i amunicję. Oddalił się w niewiadomym kierunku.

Kilkanaście godzin po masakrze w pomieszczeniu wartowni wciąż widoczne były ślady krwi zastrzelonych żołnierzy. Starano się je zamaskować, posypując podłogę warstwą trocin i zamalowując ściany. Wszyscy żyli tragedią, z wielkim trudem odtwarzali jej przebieg i próbowali odpowiedzieć na pytanie dlaczego tak się stało.

– To był normalny chłopak – stwierdzili oficerowie z kadry dowódczej szkoły. – Nie wyróżniał się szczególną aktywnością, ale kiedy już dostał zadanie, wykonywał je najlepiej jak potrafił. Nie miał problemów z nauką, pierwszy semestr zaliczył ze średnią ocen 3,3 – nieco wyższą niż koledzy.

Jedną z hipotez dotyczących motywu działania sprawcy była zemsta. Wiadomo – wojsko to fala, starsze roczniki gnębią młodych „kotów”. Na ogół są to mało wybredne kawały, niekiedy jednak noszą znamiona mobbingu. Czyżby Janusz O., dręczony przez kolegów i doprowadzony do ostateczności, zdecydował się na krwawy odwet?

– To mało prawdopodobne – powiedział jego bezpośredni przełożony. – Po pierwsze w szkole oficerskiej są trochę inne obyczaje niż w służbie zasadniczej. Po drugie, między Januszem O. a zastrzelonymi podchorążymi nie było żadnego stosunku starszeństwa, a fala w wojsku występuje właśnie w takiej sytuacji. Ich pozycja była równa, nikogo nie faworyzowano. Zaś chorąży, jedyny z zamordowanych żołnierzy starszy stopniem od Janusza O., nie miał z nim wcześniej kontaktu. Tak więc motyw zemsty na tle szykanowania jest w zasadzie niemożliwy.

Podobnie wypowiedzieli się o sprawcy jego koledzy z kompanii. Stwierdzili, że nikt nim nie pomiatał, nie był wojskową ofermą, wręcz przeciwnie: wyróżniał się dobrą sprawnością fizyczną, miał silny charakter, był też koleżeński, pomagał innym. Kiedy kilka miesięcy wcześniej, w trakcie piętnastokilometrowego biegu terenowego jeden z żołnierzy zasłabł, Janusz O. wziął go na plecy i doniósł do mety.

Przypuszczano, że zabójca ukrywa się w lesie w okolicach Ostrowi Mazowieckiej i Wyszkowa. W tych rejonach prowadzone były szczególnie intensywne poszukiwania zbiega, m.in. przy użyciu helikoptera. Część dróg została zablokowana.

Brano pod uwagę, że uzbrojony w szybkostrzelną broń mężczyzna ponownie zaatakuje. Choćby przypadkową osobę w celu zdobycia pieniędzy lub pożywienia. W szkole oficerskiej obawiano się, że Janusz O. może potajemnie przedostać się na jej teren, żeby znowu kogoś zabić. Przed ucieczką odgrażał się bowiem, że wróci i załatwi porachunki z tymi, którzy mieli szczęście, że nie było ich krytycznej nocy na wartowni.

Mimo intensywnej akcji wojska i policji, niebezpieczny morderca pozostawał nieuchwytny. W ciągu kilku dni od jego ucieczki odnotowano dwa napady rabunkowe na kobiety. Poszkodowane nie potrafiły opisać sprawcy. W centrum dowodzenia nieustannie dzwoniły telefony. Napływały informacje od osób, które rzekomo widziały zbiega. Prawie wszystkie okazały się mylnymi tropami. Mijał tydzień a impas trwał.

Strzelał do kolegów. Chcesz poznać kulisy tej sprawy? Sięgnij po Detektywa Wydanie Specjalne 2/2024 (tekst Mariusza Gadomskiego pt. Masakra w szkole oficerskiej). Cały numer do kupienia TUTAJ.