W piątkowe popołudnie 9-letnia Sylwia Iszczyłowicz, jak co tydzień, wychodzi z domu, by udać się na spotkanie do pobliskich budynków parafialnych. Ma wziąć udział w zajęciach oazowych. Już nigdy nie wraca do domu, a od jej zaginięcia mija właśnie 25 lat.
Kiedy pani Krystyna wchodzi po drewnianych schodach na klatce jednego z familoków przy ulicy Wolności w Zabrzu, te skrzypią niemiłosiernie. Gdy dociera na drugie piętro, drzwi otwiera Ewa Iszczyłowicz. Właścicielka mieszkania pyta koleżankę czy spotkała jej 9-letnią córkę Sylwię, bo przed chwilą wyszła z mieszkania. Nie widziała jej. Ani na klatce schodowej, ani przed domem. Kobiety zajmują się rozmową, nie ma w nich jeszcze żadnego niepokoju o los dziewczynki.
Wszystko wskazuje na to, że Krystyna rozminęła się z dzieckiem, które w tej chwili maszeruje na spotkanie oazowe do pobliskiej salki katechetycznej przy parafii świętego Andrzeja Apostoła w Zabrzu. Zajęcia kończą się o godzinie 18.30. Zazwyczaj powrót z nich zajmował Sylwii nie więcej niż 10 minut. Kiedy więc o godzinie 18.45 nie pojawia się w mieszkaniu, pani Ewa biegnie do budynku parafii w poszukiwaniu córki, jednak nikt jej tego dnia nie widział.
Zgłoszenie zaginięcia
Wciągu kolejnych kilku godzin mama próbuje ustalić miejsce pobytu dziewczynki. Dzięki uprzejmości sąsiadów, którzy posiadają telefon stacjonarny, dzwoni do rodziny i znajomych, mając nadzieję, że Sylwia przebywa w domu kogoś z najbliższego otoczenia. Niestety, nikt nie widział dziewczynki i nie wie, gdzie jej szukać. Późnym wieczorem, około godziny 22.30, kobieta udaje się do Komendy Miejskiej Policji, gdzie zgłasza zaginięcie Sylwii. Przyjmujący zgłoszenie policjant prosi o podanie wszelkich informacji, które mogłyby być przydatne w odnalezieniu dziecka. Ewa Iszczyłowicz wręcza mu zdjęcie córki i dyktuje rysopis: wiek 9 lat, ale wygląda na więcej, wzrost 156 cm, krępej budowy ciała, włosy jasne do ramion, ubrana w sweter z kotkiem, białą spódniczkę z włóczki, kurtkę, czapkę z pomponem, rajstopy, kozaczki do kostki.
Jeszcze tego samego wieczora wszyscy policjanci w Zabrzu zostają poinformowani o zaginięciu dziewczynki. Całonocne poszukiwania, w których udział biorą policjanci oraz najbliższa rodzina Sylwii i sąsiedzi, nie przynoszą oczekiwanego rezultatu. Dziecko przepadło, jak kamień w wodę i nie wiadomo, co się z nim stało. Aby mundurowym było łatwiej wytypować miejsca, w których należałoby się skupić w poszukiwaniach, pytają mamę o cechy charakteru dziewczynki, jej pasje oraz historię jej życia. Być może tam znajduje się klucz do rozwiązania zagadki.
Nieidealne dzieciństwo
Sylwia Iszczyłowicz urodziła się 30 kwietnia 1990 roku jako pierwsze dziecko i jedyna córka swoich rodziców, Ewy i Jacka. Rodzina mieszkała w kawalerce na najwyższym piętrze niewielkiego familoka zlokalizowanego przy ulicy Wolności, najdłuższej i jednej z najbardziej ruchliwych w Zabrzu.
Pan Jacek pracuje jako taksówkarz, natomiast jego żona zatrudniona jest w jednym ze sklepów spożywczych. Gdy na świat przychodzi najmłodszy synek pary, kobieta rezygnuje z pracy i skupia się na opiece nad dziećmi. W tym czasie dochodzi do rozpadu małżeństwa Iszczyłowiczów, co będzie później miało również wpływ na zaniknięcie kontaktów między ojcem a dziećmi. Sylwia, jako najstarsza z rodzeństwa i mająca najlepsze kontakty z tatą, bardzo przeżywała, że relacje się pogorszyły, ale największego ciosu dziewczynka doznała, kiedy ten nie pojawił się na uroczystości przyjęcia przez nią Pierwszej Komunii Świętej.
Sylwia Iszczyłowicz
Krótko po komunii Sylwia staje się bardzo religijna. Coraz częściej chodzi do kościoła oddalonego od jej domu o niewiele ponad 300 metrów. W każdą niedzielę uczestniczy we mszy świętej, niezależnie od pogody. Chodzi również na msze dla dzieci i młodzieży, które odbywają się w czwartkowe wieczory. Ponadto, często czyta Pismo Święte oraz prasę katolicką, a wieczorami dużo się modli, nierzadko angażując w swoje praktyki również mamę.
W czerwcu 1999 roku Sylwia prosi mamę, by pozwoliła jej uczestniczyć w spotkaniach oazowych „dzieci bożych”, które są organizowane przez parafię świętego Andrzeja Apostoła. Mama zgadza się i od tej pory dziewczynka w każde piątkowe popołudnie udaje się na spotkanie do domu parafialnego, w którym znajdują się salki katechetyczne. Zajęcia są prowadzone przez katechetki w dwóch salach. W jednej z nich spotykają się dzieci młodsze z klasą czwartą włącznie, natomiast druga grupa to dzieci od piątej klasy.
Sylwia zawsze chodzi na zajęcia sama. Przejście z domu do budynku parafii zajmuje jej około 5 minut, parafia znajduje się po tej samej stronie ulicy, co jej dom. Mama nie boi się o jej bezpieczeństwo, ponieważ wie, że córka zna zasady, jest ostrożna i zawsze przechodzi przez ulicę tylko w miejscach do tego przeznaczonych i jeśli w pobliżu znajduje się więcej, niż jedno przejście, korzysta z tego, przy którym znajduje się sygnalizacja świetlna.
Najlepsza uczennica
We wrześniu 1999 roku dziewczynka idzie do trzeciej klasy szkoły podstawowej, zlokalizowanej przy ulicy Piłsudskiego. Każdego dnia, wraz z mieszkającą w sąsiedztwie koleżanką, chodzą pieszo do oddalonej o 700 metrów placówki. Tam, nieśmiała i skryta Sylwia nie ma dużego grona bliskich koleżanek. Najlepiej czuje się wśród nieco starszych dzieci lub osób dorosłych. Bardzo lubi się uczyć, czytać książki, a w papierowym dzienniczku ucznia, nauczyciele wpisują jej właściwie wyłącznie piątki i szóstki.
Z podobną łatwością przyswaja również wiedzę religijną w czasie spotkań oazowych, na które chodzi co piątek o godzinie 17.30. Pod koniec listopada o tej porze jest już ciemno. Jednak główna ulica dużego miasta jest dobrze oświetlona i dziewczynka chodzi samotnie na spotkania.
Jesień mija szybko. Każdy dzień staje się krótszy, słońce zachodzi coraz wcześniej, temperatury powoli spadają, zbliżając się coraz bardziej do zera. W powietrzu czuć chłód i przeczuwano, że zima może nadejść lada chwila. Od 22 listopada 1999 roku w Zabrzu zanotowano minusowe temperatury. 24 i 25 listopada padał śnieg. Dziennikarze w lokalnych mediach zastanawiali się, czy to już początek zimy. Dni były coraz krótsze, wieczorami na dworze bywało nieprzyjemnie, pogoda z pewnością nie rozpieszczała mieszkańców Górnego Śląska.
Sylwia Iszczyłowicz
26 listopada Sylwia wraca ze szkoły o godzinie 16. Po powrocie do domu, szybko zjada przygotowany przez mamę obiad i zaczyna szykować się do wyjścia na oazę. W międzyczasie pyta jeszcze mamę, czy upiecze dla niej ciasto na andrzejki parafialne, które ksiądz szykuje dla dzieci z oazy i ministrantów. Pani Ewa zgadza się, po czym idzie do pokoju, gdzie zaczyna karmić najmłodszego synka. W tym czasie Sylwia zakłada kurtkę i buty. Rzuca jeszcze do młodszego brata krótkie zdanie, że na zbliżającym odpuście kupi mu telefon komórkowy, ponieważ ma na niego odłożone pieniądze. Mama nie widzi momentu, kiedy dziewczynka wychodzi z mieszkania. Słyszy tylko kilka słów pożegnania. Drzwi za Sylwią się zatrzaskują, a już po chwili puka do nich pani Krystyna.
Chcesz poznać kulisy tej sprawy? Sięgnij po Detektywa 11/2024 (tekst Anny Strzelczyk pt. Zaginięcie Sylwii Iszczyłowicz). Cały numer do kupienia TUTAJ.