Tadeusz Ołdak – Wampir z Warszawy

Tadeusz Ołdak: Młody, przebiegły, pewny siebie i z pewnością najbrutalniejszy seryjny morderca, powojennej Warszawy. Zanim jednak go ujęto po stolicy krążyły plotki o wampirze, który napada na bezbronnych ludzi. O kulisach jego działalności, jak również milicyjnego śledztwa zachowało się niewiele materiałów. Chyba najlepszym opracowaniem na ten temat jest publikacja Stanisława Szczepanika w „Problemach kryminalistyki” z 1965 roku. Zachowaliśmy oryginalną formę publikacji. Zapraszamy na opowieść o „Wampirze z Warszawy”.

Wiosną 1950 roku obiegła Warszawę wieść o pojawieniu się w stolicy “wampira” dokonującego zabójstw kobiet powracających późnym wieczorem do domów. Ponieważ prasa stołeczna ze względu na dobro toczącego się śledztwa milczała, przeto stugębna fama nadawała działalności zabójcy-gwałciciela nieprawdopodobne wręcz rozmiary. Widywano go – jak to wynikało z informacji napływających do MO – równocześnie w odległych punktach miasta, jego wygląd zaś miał być więcej niż odrażający.

Obiegająca wówczas stolicę wieść wzbudziła zrozumiałe zaniepokojenie wśród kobiet. Liczne były więc przypadki listownego zwracania się do organów prasowych i radia o wyjaśnienie tej sprawy. Z reguły nie odpowiadano, a jeśli poświęcono jej kilka zdań, to tylko w celu uspokojenia mieszkańców stolicy. Niemniej jednak tu i ówdzie przeniknęła do społeczeństwa wiadomość o tym, że oficjalne czynniki, wykluczając wprawdzie działalność jakiegoś „wampira”, nie zaprzeczają stwierdzeniu faktu popełnienia w stolicy kilku podówczas zabójstw.

Fachowe czasopisma milicyjne również nie poświęciły dotychczas miejsca tej sprawie, chociaż sposób wykrycia zabójcy przez funkcjonariuszy Komendy MO m. st. Warszawy z pewnością zasługuje na uwagę.

Pierwsza ofiara

W dniu 7 kwietnia 1950 r. rano przechodzący koło toru kolejowego przy ul. Podskarbińskiej mężczyzna zauważył leżące pod murem rozebranego częściowo ogrodzenia zwłoki kobiety. Przybyli na miejsce funkcjonariusze milicji stwierdzili na podstawie ułożenia zwłok i obnażenia dolnych części ciała denatki, iż dokonano gwałtu seksualnego. Nienaturalna pozycja zwłok, w szczególności zaś podłożone pod pośladki ofiary kamienie świadczyły o dokonaniu tego aktu po uprzednim dokonaniu zabójstwa. Twarz denatki była zmasakrowana, najprawdopodobniej za pomocą kamienia znalezionego obok i noszącego ślady krwi. Na szyi denatki znajdowały się liczne otarcia naskórka oraz sińce po ucisku. Nieopodal miejsca zbrodni znaleziono niemiecki pas wojskowy, z którego klamry usunięto przez spiłowanie napis „ Gott mit uns”. Najprawdopodobniej był to pas pozostawiony przez sprawcę, jak wykazały bowiem oględziny, do niedawna był on noszony i stan jego zużycia nie przemawiał za celowym porzuceniem go jako przedmiotu bezużytecznego.

Brak dokumentów osobistych i potłuczona twarz nie pozwalały na natychmiastowe stwierdzenie tożsamości zabitej. Jej personalia ustalono jednak po kilku godzinach w drodze rozpoznania zwłok przez mieszkańców pobliskich domów. Zabitą była 40-letnia Waleria Ł. wdowa, mająca na utrzymaniu dwoje nieletnich dzieci, z którymi mieszkała w Warszawie przy ul. Ks. Anny 15.

Nie miała wrogów

W pobliżu miejsca znajdowania się zwłok ujawniono na ziemi ślady wleczenia zwłok biegnące po kilkumetrowym odcinku. Niestety śladów stóp sprawcy nie odnaleziono. Lekarz uczestniczący w oględzinach określił czas zgonu na 12 do 16 godzin przed ich znalezieniem. Odpowiadało to zeznaniom świadków, którzy ostatnio widzieli Walerię Ł.

Ponieważ zabita nie miała osobistych wrogów ani też nie była widziana bezpośrednio przed śmiercią w towarzystwie mężczyzny, ustalenie sprawcy zabójstwa było znacznie utrudnione. Użyty pies tropiący kluczył po polu, jednakże konkretnego śladu nie podjął (na marginesie trzeba zauważyć, że sprawca – jak później wyjaśniono – przebywał w tłumie gapiów i przyglądał się czynnościom milicji).

Prowadzone dochodzenie, mimo sprawdzenia kilku różnych wersji, nie doprowadziło do wykrycia sprawcy zabójstwa. Zastanawiano się już nad bezcelowością dalszych działań operacyjno-dochodzeniowych, gdy zabójca dał znać o sobie. Nastąpiło to 6 maja, a więc dokładnie po miesiącu od opisanej zbrodni.

Tadeusz Ołdak: Zwierzenia gwałciciela

Dwudziestoczteroletnia Irena L. była drugą, na szczęście niedoszłą, ofiarą “wampira”. Przybyła ona 7 maja do 17 Komisariatu MO i złożyła na ten temat wyczerpujące zeznania. Wynikało z nich, że poprzedniego dnia około godziny 23.00 w drodze z kina do domu została zaczepiona przy ul. Żymirskiego przez mężczyznę w wieku 25 lat, odzianego w drelichowy mundur wojskowy. Mężczyzna ten przemocą zaciągnął ją w pobliskie pole i dokonaj gwałtu. Po zgwałceniu zapytał ją, gdzie mieszka, a gdy wskazała palcem stojący budynek, powiedział: “mieszkasz w domu Kazka Szmaciaka”. W dalszej rozmowie oświadczył, że ma na imię Zygmunt.

Następnie zmusił ją, by udała się nad Jeziorko Gocławskie i tam powtórnie ją zgwałci. Przebywała z nim nad brzegiem jeziorka około godziny i w tym czasie zdołała mu się przyjrzeć. Zauważyła mianowicie, że brakuje mu małego i serdecznego palca u lewej ręki. Umundurowanie miał kompletne, a więc prócz bluzy i spodni także pas oraz rogatywkę polową z orzełkiem. Wspomniał, że pracuje w takim miejscu, gdzie są reflektory, żalił się na kalectwo ojca, który jest bez nogi, wreszcie nadmienił coś o zamieszkiwaniu w zburzonych dawno barakach w pobliżu jeziorka.

Jesteś silna – nie mogę cię udusić

W pewnym momencie kazał Irenie L. położyć się na wznak i podłożyć ręce pod siebie. Gdy to uczyniła, wydobył skądś sznurek, który zarzucił jej na szyję i zaczął dusić. Zdołała usłyszeć, jak mówił: “opowiedziałem ci to wszystko, bo i tak cię zabiję”. Wskutek rozpaczliwej obrony napadniętej zrezygnował z duszenia i zaczął szukać kamienia. Oświadczył wówczas: „Jesteś silna – nie mogę cię udusić”. Znalazł kamień w odległości 2-3 kroków, lecz napadnięta wykorzystała chwilowe uwolnienie i skoczyła w wodę jeziorka, przepływając do kępy sitowia. Tam ukrywała się do godziny 4.00 rano, słysząc, jak przeszukiwał brzegi i przyciszonym głosem powtarzał: “jezioro cię uratowało”. Gdy zobaczyła przybyłych na połów wędkarzy, poczuła się bezpieczną, wyszła z wody i wróciła do domu, gdzie opowiedziała ojcu o swych tragicznych przeżyciach.

Z zeznań ojca poszkodowanej (oraz innych przesłuchanych w tej sprawie świadków) wynikało, że po przybyciu córki udał się on nad jeziorko w celu odnalezienia jej płaszcza i pantofli. Tam napotkał dwie kobiety poszukujące zbiegłego z domu syna jednej z nich, który miał się ukrywać w pobliskich stertach słomy. Kobiety te niosły płaszcz i pantofle jego córki znalezione w polu. Zapytane przez niego o żołnierza oświadczyły, iż widziały go, a nawet z nim rozmawiały. Na żądanie ojca poszkodowanej kobiety udały się z nim do komisariatu.

Kobiety przesłuchane na okoliczność napotkania żołnierza zeznały, iż widziały go z odległości kilkudziesięciu metrów, gdy szedł w kierunku Alei Waszyngtona. Na ręce niósł jakiś ciemny materiał. Na odległość zapytały go, czy nie spotkał w pobliżu 19-letniego chłopca, i otrzymały odpowiedź, że widział go koło jeziora. Gdy poszły w tym kierunku, znalazły płaszcz i pantofle.

Fałszywy ślad i powrót do realnej hipotezy

Zeznania obu kobiet nie wzbudziłyby zastrzeżeń, gdyby ma fakt, że poszukiwały właśnie jakiegoś mężczyzny, a ponadto że miały garderobę poszkodowanej. Irena L. mogła przecież popełnić omyłkę przy określaniu wieku napastnika.

Wszczęto więc intensywne poszukiwania zbiegłego oraz podjęto wywiady celem ustalenia jego rysopisu, opinii i motywów ucieczki z domu rodziców. Wyszło na jaw, że Wiesław M. – tak bowiem się nazywał – nie ma dwu palców u lewej ręki, co oczywiście wzbudziło podejrzenie.

Na okazanym zdjęciu Irena L. nie rozpoznała jednak w nim sprawcy gwałtu i usiłowanego zabójstwa. Wiesław M. został zresztą wkrótce odnaleziony, a jego alibi w sposób bezsporny potwierdzone. Poza tym nigdy nie chodził on w mundurze (nawet organizacji „Służba Polsce”). Irena L. twierdziła przy tym, że mężczyzna, który ją napastował, ma około 25 lat. Wiesław M. nie mieszkał też nigdy w baraku koło jeziorka, jego ojciec zaś nie był inwalidą. Brak palców potraktowano jako szczególny zbieg okoliczności i zarzucono wyjaśnienie tej wersji.

Ponieważ sprawca wspomniał o osobie „Kazka Szmaciaka”, mężczyzna zaś o takim przezwisku faktycznie mieszkał w jednym z pobliskich domów, przeprowadzono z nim rozmowę. Zapytany nie był jednak w stanie skojarzyć imienia „Zygmunt” z umundurowanym mężczyzną o brakujących palcach. Nienajgorzej zapowiadająca się wersja zaczęła się zatem komplikować. Jeśli bowiem zwierzenia sprawcy były prawdziwe, to jednocześnie trudno je było sprawdzić.

Próby ustalenia mieszkańców baraków, które – jak się okazało – zostały zburzone w 1939 roku, natrafiły również na trudności. Odległy czas oraz migracja wywołana wojną nie sprzyjały takim ustaleniom. Nie było zresztą na to czasu, gdyż 8 maja, a więc w dwa dni po przypadku z Ireną L., znaleziono zwłoki kolejnej ofiary.

Kolejna ofiara gwałciciela

Trzecią ofiarą zabójcy-gwałciciela była dwudziestoletnia ekspedientka wolskiego sklepu WSS, Maria W. Zwłoki jej znaleziono w ogródkach działkowych przy ul. Żymirskiego. Na szyi denatki ujawniono ślady duszenia, sekcja zwłok potwierdziła zgon z tej właśnie przyczyny. Odkryto ponadto ślady wleczenia zwłok oraz powierzchownego przysypania ich ziemią. Zwłoki pozbawione były nadto odzieży, której w pobliżu nie odnaleziono. Znaleziono natomiast w odległości kilkunastu metrów fiński nóż bez śladów użycia go do popełnionej zbrodni.

Z zeznań rodziców zamordowanej oraz personelu sklepu, w którym Maria W. pracowała, wynikało, że w dniu 7 maja wyszła ona do pracy o godzinie 5.00. Po zamknięciu sklepu poszła do koleżanki, u której była do godz. 22.00, a następnie tramwajem linii “24” pojechała na Grochów. Gdy do rana następnego dnia nie wróciła do domu, zaniepokojona matka udała się na poszukiwania. Od ludzi, których napotkała, dowiedziała się o znalezieniu w pobliskich ogródkach zwłok kobiety. Tam też poszła i rozpoznała w zabitej córkę.

W dniu 12 maja do szpitala Ministerstwa Zdrowia przywieziona została czwarta ofiara gwałtu. Była nią 18-letnia uczennica, mieszkanka Anina, Barbara F. Z zeznań jej wynikało, iż po wyjściu z kolejki elektrycznej w Aninie zauważyła, jak nieznany mężczyzna proponował idącej za nią kobiecie odniesienie paczki. Gdy ta powiedziała: „dziękuję” i zeszła w boczną ścieżkę, Barbara F. usłyszała, że przyspieszył kroku. Zrównawszy się z nią, zapytał o ulicę, której w ogóle w Aninie nie ma.

W pewnej chwili doskoczył do niej i chwycił ją oburącz zaszyję, ciągnąc w las. Tam ją przewrócił i dusił nadal. Czuła, że ucisk lewej ręki był słabszy. Zemdlała, a po odzyskaniu przytomności stwierdziła, że mężczyzny już nie było. Zauważyła brak swetra, teczki z książkami, zegarka i pantofli. Wyglądu napastnika nie była w stanie opisać. Twierdziła jednak z przekonaniem, że był to mężczyzna odziany po cywilnemu, W toku wizji lokalnej odnaleziono zgniecioną gazetę “Życie Warszawy” z dnia 12 maja 1950 r. ze śladami wycierania w nią cieczy koloru bladej krwi. Badań chemicznych zabrudzeń gazety nie dokonywano.

Takie samo modus operandi

Związek czterech kolejnych przestępstw, zwłaszcza dokonania ich przez jednego i tego samego sprawcę, był oczywisty. Dokonano ich w krótkim czasie za pomocą tej samej metody (szczególne jej cechy to duszenie, sadyzm, grabież) i w tym samym rejonie, a mianowicie na terenie prawobrzeżnej Warszawy. Porównanie zeznań obu żyjących ofiar pozwalało ponadto na wysnucie wniosku, że sprawcy faktycznie brakuje palców u lewej ręki. Fakt, że sprawca w jednym przypadku nosił odzież wojskową, a w drugim – cywilną, skłaniał do przypuszczeń, że jest to mężczyzna zaangażowany w służbie zmilitaryzowanej.

Cywil bowiem ze względu na działanie patroli wojskowych nie śmiałby przebierać się w mundur, narażając się tym samym na legitymowanie. Ponieważ w tym czasie umundurowanie żołnierza niewiele różniło się od odzieży straży więziennych, przemysłowych itp., określony zaś przez Irenę L. wiek (25 lat) oraz inwalidztwo (brakujące palce) wykluczały, by byt to żołnierz służby czynnej, wzięto przede wszystkim pod rozwagę formacje pozawojskowe. Dokonywanie przestępstw po stronie lewobrzeżnej Warszawy, a zwłaszcza ich nasilenie w trójkącie Grochów – Gocławek – Saska Kępa, przemawiało z kolei za znajomością tego rejonu, a być może także za zamieszkiwaniem w nim przestępcy. Wnioski te znacznie ułatwiły typowanie sprawcy.

Tadeusz Ołdak miał brata…

Ponieważ zeznania Ireny L. dostarczyły najrealniejszych przesłanek, jeszcze raz podjęto próbę odnalezienia któregoś spośród mieszkańców baraków zburzonych we wrześniu 1933 r. Intensywne poszukiwania powiodły się, chociaż odnaleziono tylko jednego z nich, mianowicie Stanisława Z., mieszkającego przy ul. Świętosławskiej. Stanisław Z. wskazał dalsze osoby widywane po wojnie, te zaś innych znajomych. W ten sposób ustalono 12 rodzin aktualnie mieszkających w Warszawie.

Pozostało więc do wyjaśnienia, w której z tych rodzin ojciec nie ma nogi, a syn palców u rak. Chociaż prowadzenie w tym kierunku wywiadów wiązało się z pewnym ryzykiem, gdyż ujawniało sprawcy zainteresowania milicji, nie pozostawało nic innego jak pytać o tego rodzaju znaki szczególne.

Już w toku pierwszych rozmów z byłymi mieszkańcami baraków wyjaśniono, że inwalidą bez nogi jest 48-letni Józef Ołdak. Nie udało się jednak sprawdzić, aby którykolwiek z jego dwóch zamieszkałych w Warszawie synów nie miał u rąk palców. Wezwano przeto na przesłuchanie obu bez wskazania powodu. Chociaż nie można tego uznać za krok najrozsądniejszy, w ten sposób ostatecznie wyjaśniono sprawę.

Tadeusz Ołdak zdemaskowany

Przybyły na wezwanie Jerzy Ołdak nie odpowiadał rysopisowi sprawcy. Zapytany zaś o brata Tadeusza, którego działalności zapewne nie znał, podał wiele cech ustalonych w śledztwie. Potwierdził mianowicie fakt noszenia przez Tadeusza munduru z tytułu pracy w straży więziennej (a więc przy reflektorach), kalectwo w postaci braku dwóch palców u lewej ręki, wreszcie inne szczegóły rysopisu. Tymczasem Tadeusz Ołdak nie zgłosił się do KM MO, co utwierdziło podejrzenia. W dniu otrzymania wezwania (12 maja 1950 r.) opuścił on mieszkanie i zaczął się ukrywać. Zorientował się bowiem, że został zdemaskowany.

Poszukiwania Tadeusza Ołdaka trwały 28 dni i zostały uwieńczone pełnym sukcesem. W dużej mierze przyczyniła się do tego decyzja Prokuratora V Rejonu Prokuratury Sądu Okręgowego w Warszawie, na skutek której zabezpieczono w UPT-24 korespondencję adresowaną do żony poszukiwanego.

W pierwszym przechwyconym liście, a datowanym 31 maja, Tadeusz Ołdak prosił żonę, by przyjechała z dzieckiem do miejscowości Bujały znajdującej się w powiecie Sokołów Podlaski. Delegowani tam funkcjonariusze daremnie jednak oczekiwali na przystanku PKS przybycia żony Ołdaka. Ta bowiem z nieznanych powodów nie przyjechała na wezwanie męża. Ponieważ funkcjonariusze nie wiedzieli, u kogo podejrzany może ewentualnie przebywać, wrócili do Warszawy, nie osiągnąwszy niczego.

Dzień, kiedy wpadł wampir

Po przejęciu drugiego listu pisanego przez Ołdaka zastosowano obserwację jego żony i w ten sposób dotarto do kryjówki przestępcy urządzonej u jego krewnego, Jana B., w Tchórznicy w tym samym powiecie. Tam 10 czerwca 1950 r. Tadeusza Ołdaka zatrzymano.

W pierwszym przesłuchaniu Ołdak nie przyznał się do zarzucanych czynów. Jak wyjaśnił, rzucił pracę i wyjechał z Warszawy, ponieważ lekarz odmówił wydania mu zwolnienia za opuszczone dni w pracy wskutek trwającego, od 7 do 12 maja pijaństwa. Gdy jednak został rozpoznany przez. Irenę L., odrzucił krętactwo jako metodę obrony. Nie miał zresztą wyboru, w czasie bowiem jego ukrywania się materiał dowodowy został znacznie wzbogacony.

Jednym z ważnych dowodów stał się pas znaleziony w miejscu zabójstwa Walerii Ł. Sąsiedzi rozpoznali, że był to pas Ołdaka. Co więcej, wyjaśniono, że otrzymał on ten pas od Jana K., który zeznał, że osobiście spiłował z niego napis “Gott mit uns”. Od Stanisława B. odebrano ponadto ofiarowany mu przez Ołdaka zegarek będący własnością ostatniej jego ofiary, Barbary F.

Tadeusz Ołdak: “Fajtłapa” i “Wariat”

Opisując koleje swego życia podkreślił trudne dzieciństwo spowodowane inwalidztwem ojca. W okresie okupacji przebywał na robotach przymusowych w Niemczech, gdzie stracił palce u rąk. Otrzymał przydomki “Fajtłapa” i “Wariat”. Po powrocie do kraju związał się z kobietą lekkich obyczajów o kilkanaście lat od niego starszą. Utrzymywał przy tym znajomości z innymi prostytutkami, od których zaraził się syfilisem. Pracował dorywczo w budownictwie, nie zagrzewając nigdzie dłużej miejsca. W 1948 r. poznał kobietę, z którą wziął ślub imiał dziecko. Przed aresztowaniem pracował niecałe dwa miesiące jako strażnik w obozie pracy na Służewcu. Z żoną żył normalnie.

Pierwszego zabójstwa połączonego z gwałtem dokonał – jak wyjaśnił – pod wpływem alkoholu. Przebieg zdarzenia zapamiętał dokładnie. Stosunek z napadniętą odbył, gdy ta na skutek duszenia i razów zadanych kamieniem nie dawała oznak życia (nekrofilia). Jako motyw działania podał szczególne podniecenie płciowe oraz własne upośledzenie utrudniające nawiązanie normalnego kontaktu z kobietami.

Powróciwszy po dokonanym zabójstwie i gwałcie do domu, zjadł kolację podaną przez żonę i udał się na spoczynek. Rankiem następnego dnia powiadomiony o znalezieniu zwłok nieopodal jego domu poszedł na miejsce zdarzenia i przyglądał się czynnościom milicji. Zorientował się wówczas, że znaleziono pas, który przez zapomnienie pozostawił. Przyglądanie się – jak twierdził – nie sprawiało mu przyjemności.

Zbrodnia za zbrodnią

Okoliczności związane z gwałtem oraz usiłowaniem zabójstwa Ireny L. potwierdził w całej rozciągłości. Zamierzał ją zabić, mimo iż gwałtu na niej dokonał bez specjalnego wysiłku. Z tych też względów bez obawy opowiadał jej szczegóły swego życia, wymieniając jedynie zmyślone imię. Gdy kobieta wskoczyła do jeziorka i dłuższy czas nie obserwował jej ruchów, doszedł do przekonania, że utonęła. Garderobę Ireny L. zabrał z zamiarem sprzedania jej, lecz napotkawszy w drodze do domu dwie kobiety porzucił odzież, obawiając się zdemaskowania. Gdy wrócił do domu, dochodziła trzecia godzina nad ranem. Przed dokonaniem przestępstwa nie używał alkoholu.

Trzecią zbrodnię poprzedziła wizyta u znajomego, u którego był z żoną i pił dużo wódki. Wracając do domu, oświadczył żonie, iż ma zamiar iść na zabawę na Gocławek. Żona nie zgodziła się i zabrała mu czapkę. Mimo wszystko poszedł, lecz nie na zabawę. Na ul. Żymirskiego zauważył idącą samotnie kobietę. W dogodnym momencie podbiegł do niej z tylu, chwycił za gardło i zaczął dusić, bijąc równocześnie pięściami po twarzy. Gdy nie dawała znaku życia, zdjął z niej odzież i bieliznę, odbył stosunek, a następnie odciągnął zwłoki kilka metrów dalej i przysypał ziemią. Garderobę zabrał i ukrył w pobliża domu. Następnego dnia sprzedał płaszcz, sukienkę i pantofle na praskim bazarze, bieliznę zaś wyrzucił.

Tadeusz Ołdak: Czwarta ofiara

Czwartą ofiarę gwałcił również ze świadomością, iż jest nieżywa. Zabrane jej rzeczy ukrył pod mostkiem, przywłaszczając jedynie zegarek, który później podarował Stanisławowi B. W Aninie zaś, gdzie miało miejsce to zdarzenie, znalazł się nieprzypadkowo. W dniu 11 maja bowiem otrzymał wezwanie do MO. Ponieważ żona powiedziała mu, iż milicja pytała również o jego brata, wysłał ją wieczorem do niego. Uzgodnili we troje, że pierwszy pójdzie do KM MO brat, on zaś z żoną zaczekają na niego przed budynkiem. Gdy Jerzy Ołdak wyszedł z budynku i powiedział mu o szczegółach przesłuchania, Tadeusz postanowił nic wchodzić do komendy, czemu żona się nie sprzeciwiała. Wyjaśnił jej, że prawdopodobnie jest poszukiwany w związku z opuszczeniem pracy. Tego dnia nie wrócił już do domu i, włócząc się bez celu, doszedł wieczorem do Anina. Tam też dokonał ostatniego przestępstwa. Potem pojechał do krewnych na wieś.

W czasie przesłuchania Tadeusz Ołdak zachowywał się normalnie. Nie przejawiał jednak żalu czy skruchy. Popełnione przestępstwa opisywał tak, jak gdyby chodziło o rzeczy zwykłe, codzienne. Mówił o nich, pozwalając sobie niejednokrotnie na uśmiechy i żarty z pewną dozą cynizmu. Wezwani do oceny jego stanu zdrowia biegli psychiatrzy stwierdzili, że w czasie popełniania przestępstw Ołdak całkowicie kierował swym postępowaniem; nie było więc podstaw do zastosowania art. 17 i 18 k. k.

Rozprawa przeciwko Tadeuszowi Ołdakowi odbywała się przy drzwiach zamkniętych. Wojskowy Sąd Rejonowy w Warszawie skazał go na karę śmierci. Tadeusz Ołdak zawisł na szubienicy.

Stanisław Szczepaniak, Problemy Kryminalistyki nr 54, 1965 r.