Tragedia w Zelowie. Mógł tak mocno nie dostać

Dwudziestego dziewiątego  października 2008 roku. Zelów (województwo łódzkie), ulica Żeromskiego. To tutaj 29-letni Paweł B. wraz z ojcem Władysławem i bratem Marcinem prowadzi skład materiałów budowlanych. Po południu, mama Marianna, zabiera utarg z punktu i zawozi go do banku. Szwagierka Iwona, która również zatrudniona jest w sklepie, na koniec dnia robi rozliczenie i opuszcza firmę. Żona Pawła – Ewelina, jedzie odebrać dzieci. Na zegarku zbliża się godzina 18, gdy Paweł wraz z Marcinem ładują na firmowego żuka płyty gipsowe, które 29-latek ma dostarczyć klientowi. Niespełna pół godziny później Marcin opuszcza hurtownię i jedzie do domu. Zaraz za nim, teren firmy ma opuścić jego brat.

Paweł ma w planach jeszcze jedno zadanie na ten dzień – po dostarczeniu zamówienia klientowi, umówiony jest z robotnikami na budowie domu, by spisać niezbędne materiały do pracy. Do spotkania tego nie dochodzi. Dochodzi natomiast do tragedii… I już w tym miejscu kończy się jakakolwiek pewność, co do wydarzeń z tego październikowego wieczoru. Nie ma pewności, co do okoliczności zdarzenia, jego motywu czy sprawców. Przynajmniej w praktyce, bo w teorii poszlak jest wiele.

Mija godzina 20, ale Paweł nie stawia się na spotkaniu. Nie odbiera również telefonu. Robotnicy, wracając z budowy, przejeżdżają przez ulicę Żeromskiego. Przed zamkniętą bramą placu stoi zaparkowany żuk. Uchylona jest tylko furtka. Mężczyźni zaglądają przez nią i widzą leżącego na ziemi Pawła. Wzywają pogotowie i lekarza z pobliskiego ośrodka zdrowia. Na miejsce zdarzenia przyjeżdża również Marcin, który widzi brata leżącego w kałuży krwi. Jest nieprzytomny. Kości czaszki są wgniecione, a przez dziurę w głowie widać mózg. Do czasu przyjazdu pogotowia, mężczyznę reanimuje miejscowy lekarz. Poszkodowany trafia na stół operacyjny. W rozpoznaniu na karcie szpitalnej widnieje długa lista uszkodzeń ciała. Uraz czaszkowo-mózgowy zadany tępym narzędziem, wieloodłamowe złamanie kości czołowo-skroniowej, stłuczenie mózgu z rozerwaniem opony twardej, krwiak nadtwardówkowy lewostronny, niewydolność pnia mózgu, niewydolność oddechowa, złamanie kości śródręcza lewego i niedowład czterokończynowy spastyczny… Paweł żyje, ale obrażenia mózgu są tak poważne, że mężczyzna nie jest w stanie samodzielnie funkcjonować. Zapada w śpiączkę.

Przez pół roku leży w szpitalu w Bełchatowie. Lekarze nie dają mu szans. Po tym czasie mężczyzna zostaje przetransportowany do szpitala w Bydgoszczy. Tam leży kolejne 6 miesięcy. Każdego dnia jego bliscy pokonują ponad 250 km w jedną stronę, by czuwać przy łóżku nieprzytomnego mężczyzny. Po tym czasie Paweł ponownie przewieziony zostaje na oddział paliatywny do Bełchatowa. W końcu bliscy podejmują decyzję, że zabierają go do domu. Mają nadzieję, że gdy będzie przy rodzinie, żonie i dzieciach, zdarzy się cud. Paweł wraca więc do domu. Opiekują się nim mama Marianna oraz żona Ewelina. Do czasu, bo gdy przychodzą święta Bożego Narodzenia, ta zabiera dzieci i idzie na obiad do swoich rodziców. Z niego nigdy już nie wraca. Jak przyzna później w jednym z telewizyjnych programów, nie miała już siły. Teściowie mieli ją kontrolować na każdym kroku. Doprowadzili do tego, że wyszła z domu i już nie wróciła.

Wtedy bliscy Pawła zabierają go do domu rodzinnego. Do domu, w którym umiera po 3 latach, 3 miesiącach i 3 dniach od pobicia.

15 lat, 8 miesięcy i 24 dni – to po takim czasie spotykam się z mamą, tatą, bratem oraz siostrą Pawła. Wchodzę do domu, w którym spędził ostatnie lata swojego życia. Nie było z nim kontaktu. Był w śpiączce. Bliscy cały ten czas czekali na jego najmniejszy gest. Mieli nadzieję, że pewnego dnia ruszy choćby powieką… A przed śpiączką?

Paweł był cichym i spokojnym człowiekiem. Nie pił i nie palił. Miał żonę i dwójkę dzieci. Był pracusiem, a według niektórych – pracoholikiem. Złotą rączką. Całe dnie spędzał w firmie, a po pracy zamykał się w swoim garażu, gdzie naprawiał auta. Żona – choć doceniała pracowitość męża – czasem miała o nią pretensje. Pawła więcej nie było w domu, niż był. Była tylko praca, praca i jeszcze raz praca. Prężnie rozwijał biznes wraz z ojcem i bratem. Czasem pracował po 20 godzin na dobę.

– Biznes rozkręcił ojciec. Pierwszym punktem sprzedaży był skład z węglem, który sam prowadziłem. Później kupiliśmy drugi plac w Zelowie, gdzie zaczął pracować Paweł. Wszystko było wspólne. Obracaliśmy jednymi pieniędzmi. Z czasem jednak ojciec postanowił uporządkować wszystkie sprawy i przepisał jeden punkt na mnie, drugi na Pawła – tłumaczy Marcin.

Kilka tygodni po podziale majątku, kiedy Paweł został formalnym właścicielem sporej wartości firmy, doszło do brutalnego pobicia. Motyw rabunkowy został jednak wykluczony w pierwszej kolejności – przy mężczyźnie znaleziono nerkę z pieniędzmi, a na terenie sklepu nie odnotowano żadnych strat. Pierwsze tygodnie po zdarzeniu rodzina skupiła się jedynie na ratowaniu życia Pawła. Sklep nadal jednak funkcjonował. Prowadziła go żona Ewelina wraz ze swoją siostrą Iwoną i dwoma pracownikami.

– Interes świetnie się rozwijał, ale wiedziałem, że w końcu trzeba zrobić porządek. Usiedliśmy wtedy w trójkę – ja, Marcin i Paweł. Uzgodniliśmy, gdzie i kogo zatrudnić. Kto, gdzie będzie pracował. Później okazało się, że Paweł bez konsultacji z nami, a zapewne pod presją drugiej strony, zatrudnił rodzinę swojej żony. Pewnego dnia zobaczyłem na placu jego szwagra rozwożącego towar. Zapytałem syna, kto go zatrudnił, a on tylko wzruszył ramionami… i do dziś mi nie odpowiedział – mówi pan Władysław, tata Pawła.

Krótko po tragicznych wydarzeniach pan Władysław idzie do sklepu dotychczas prowadzonego przez syna. Chce zobaczyć, w jakim stanie jest obiekt, skontrolować towar… Widzi, że półki są nieco przykurzone, więc zarządza porządki. Idzie na zaplecze poszukać czyściwa. Tam przechowywane są pościele – odpady z produkcji, którą zajmowała się rodzina synowej. Pan Władysław chwyta za tkaninę, podnosi ją, a z niej wylatuje… czarna wstążka. Mężczyzna przez kilka minut wpatruje się w skrawek materiału przypominający kir.

– Do tej pory wszystko było jedną wielką niewiadomą. Nie wiedziałem, kto zrobił to mojemu synowi, ale wtedy… gdy zobaczyłem tę czarną wstążkę… miałem tylko jedną myśl. To znak od Pawła. Mówię do Marcina, że coś tu śmierdzi. Że rodzina synowej musi coś wiedzieć… Przecież musiał go pobić ktoś, kogo znał. W przeciwnym razie nie wróciłby na plac – wspomina pan Władysław.

Kilka dni później, już po godzinach zamknięcia, do sklepu Pawła wchodzi Marcin. Instaluje podsłuchy. W ten sposób chce poznać prawdę na temat pobicia brata. Ma przeczucia, które szybko się potwierdzają.

– Tak naprawdę dopiero z tych nagrań dowiedzieliśmy się, jak wielka jest nienawiść rodziny mojej szwagierki. To nas w pewien sposób nakierowało. Kazało myśleć, że może oni za tym stoją? – przyznaje Marcin.

Tragedia w Zelowie. Chcesz poznać kulisy ten sprawy? Sięgnij po Detektywa Wydanie Specjalne 4/2024 (tekst Anny Rychlewicz pt. Mógł tak mocno nie dostać). Cały numer do kupienia TUTAJ.