Tragiczna śmierć dwójki policjantów. Głośne sprawy!

W skrócie:

– W nocy z 1 na 2 grudnia 2006 r. dwójka policjantów z Dworca Centralnego w Warszawie, Tomasz Twardo i Justyna Zawadka, na polecenie swojego szefa Waldemara P. odwiozła do domu w Siedlcach Tomasza Serafina, wtedy dyrektora Departamentu Porządku Publicznego MSWiA.

– Kiedy wracali wpadł do przydrożnego rozlewiska. Oboje utonęli.

– Przez cztery dni szukały ich setki policjantów, a sprawą żyła cała Polska. Okoliczności ich śmierci okazały się prozaiczne.

– Zaginięcie dwojga policjantów, wysłanych z komisariatu kolejowego na Dworcu Centralnym w Warszawie do Siedlec w niezbyt chwalebnej „misji”, zelektryzowało opinię publiczną w Polsce. Postawiło też na nogi setki policjantów. Jedni współczuli zaginionym, drudzy podejrzewali to i owo, jeszcze inni mieli pretensje do przełożonych, a swoje obawy i wątpliwości umieszczali na policyjnych forach internetowych, gdzie można anonimowo dać upust tłumionym na służbie myślom i słowom.

Początek grudnia 2006 r. Sobota, siódma rano: – Tomek nie wrócił ze służby. Byłam w szoku.

Niedziela, po południu: – Boże, dopomóż. Nie pozwól, żeby Justynie stała się krzywda.

Poniedziałek: – Nie traćmy nadziei.

Wtorek, tuż po czternastej: koniec. Nie zdarzył się cud.

Od trzech dni Kasia Twardo prawie nie sypia. Podobnie jak jej teściowa i szwagier. W napięciu i pełnej gotowości trzymają ich nerwy. Tymi samymi emocjami, też od trzech dni, żyją najbliżsi Justyny Zawadki. Nie śpią, prawie nie jedzą, sprawdzają, czy jest sygnał w słuchawce telefonu, czy komórka na pewno naładowana. Czekają, wierzą, płaczą. Nie mogą się poddać.

Kasia nie zna Justyny. Tylko raz słyszała jej głos, z oddali, gdy przez telefon rozmawiała z mężem. Miły głos. Pogodny. Tamtego dnia jej mąż, sierżant Tomasz Twardo i starsza posterunkowa Justyna Zawadka mieli służbę. Chyba po raz pierwszy razem. Teraz był drugi raz. Teraz, czyli w nocy z piątku na sobotę, z pierwszego na drugiego grudnia. Dla ich rodzin to była ostatnia spokojnie przespana noc.

W środku nocy w komisariacie kolejowym na warszawskim Dworcu Centralnym rozdzwonił się telefon. Sam szef, komendant Waldemar Płoński. Trzeba było odwieźć do domu, do Siedlec, Tomasza Serafina, dyrektora Departamentu Bezpieczeństwa Publicznego w MSWiA.

Płoński i Serafin są kolegami. Zresztą dyrektora Serafina zna większość policjantów z komisariatu kolejowego. Zanim został oddelegowany do pracy w ministerstwie, pracował tam najpierw jako zwykły policjant, potem jako szef sekcji prewencji. Teraz poprosił o przysługę. Zbyt długo zabawił ze znajomymi i przeoczył pociąg do domu. Pomóżmy koledze, miał powiedzieć Płoński, i kazał oddać do dyspozycji dyrektora radiowóz.

Tej nocy służbę na Centralnym pełniło trzynaście osób. Nie każdy mógł jechać. Nie każdy miał uprawnienia. Tomek miał. Tak zwaną wkładkę, czyli dokument zezwalający na prowadzenie samochodów służbowych. Przeklęta, mówił nieraz do żony, przeklęta ta wkładka. Padło na niego. Dyżurny zapytał go, czy pojedzie? Miał odmówić? On – ponad cztery lata w Policji, doświadczony, odpowiedzialny, lubił prowadzić. Za kółkiem czuł się świetnie.

 – Siedział pewnie w fotelu, ręce opierał lekko na kierownicy i tylko pyk, pyk, paluszkami ruszał – opowiada Kasia.

Do Siedlec miała z nim pojechać Justyna. Radosna, dobra dziewczyna. I z charakterem. Uparła się, że będzie policjantką i konsekwentnie dążyła do celu. Kochała mundur. W komisariacie kolejowym była od trzech miesięcy.

Jedziesz, usłyszała. Szybko narzuciła płaszcz. Dyrektor z MSWiA już czekał. Sierżant ubrany w cywilne ciuchy wskoczył za kółko. Mam telefon? – sprawdził jeszcze przy pasku po prawej stronie. Taki odruch. Tomek nie rozstawał się z komórką. Z bronią też, ale do Siedlec jej nie wziął.

A Justyna odwrotnie. Broń zabrała ze sobą, a telefon komórkowy zostawiła w szafce. W komisariacie została też radiostacja. Nie była potrzebna. Około drugiej wyruszyli spod Centralnego nieoznakowanym zielonym polonezem. Rzęchem. Tak mówił o policyjnych wozach Tomek. Bo rozklekotane, ledwo zipią i z oszczędności cały rok na łysych, letnich oponach jeżdżą.

– Jesteś chodzący czy jeżdżący? – Kasia pamięta, że tego wieczoru zadała Tomkowi przez telefon to pytanie, ale nie pamięta, co odpowiedział. Wyleciało jej z głowy. Kompletna pustka. Nie potrafi też przypomnieć sobie, czy w piątek wieczorem rozmawiała z mężem dwa czy trzy razy. Na pewno nic nie mówił o wyjeździe do Siedlec. Widocznie wtedy jeszcze nie wiedział, bo przecież mówił jej o wszystkim. Zawsze. Byli jak papużki nierozłączki. Rozmawiali ze sobą non stop, a ludzie się dziwili i pukali w czoło.

– Bez przerwy, na okrągło ze sobą gadali. Co pięć minut pytał, co słychać, jak niunia. Niunia, czyli ich trzyletnia córka Weronika – mówi Piotr, brat Tomka.

– On je obydwie uwielbiał. Świata poza nimi nie widział – dodaje matka policjanta.

– Wcale się nie wstydził ze mną czy z dzieckiem rozmawiać. Nie wstydził się przy kolegach powiedzieć, że mnie kocha, ani mówić do Weroniki w jej dziecięcym języku. Koledzy usłyszeli raz takie a-gu-gu i nazwali go Guguś.

– A mogę zadać pani prywatne pytanie? – zagaił ją kiedyś jeden z policjantów niedaleko Dworca Wschodniego. Zaczepił ją, bo ładna dziewczyna. Postraszyła, że zadzwoni do męża, Gugusia z Centralnego. – Ile wy płacicie za telefon? – zapytał.

Wybuchnęła śmiechem. Miała wykupione bezpłatne połączenia z numerem męża.

Feralnej nocy szła spać o 2.20 i też chciała zadzwonić, ale się zawahała.

– Pewnie jest zajęty, skoro się nie odzywa – pomyślała. – Za parę godzin się zobaczymy.

Na Justynę w rodzinnej Woli Rębkowskiej też czekali. Rodzice, siostra, wujostwo. Poprzedniego dnia tato miał urodziny. Justyna mówiła, że przyjedzie w sobotę. Prosto po nocnej służbie. Tymczasem o siódmej rano przestraszył ich telefon.

– Czy Justyna jest w domu? – dzwonił kolega z komisariatu kolejowego. Jak to? Przecież ma służbę. Czas się zatrzymał. W ciągu kilku godzin, które trwały wieczność, nic się nie wyjaśniło. Wręcz przeciwnie. Wersje zmieniały się jak w kalejdoskopie: że Justyna pojechała z konwojem, że odwoziła aresztanta i wreszcie, że wykonuje zadanie specjalne. Żadna z nich nie dodawała otuchy. Mama Justyny coraz bardziej słabła. Ojciec powtarzał: bez paniki. Podobnie siostra. Ale wszyscy doskonale pamiętali ostatni sen Justyny.

– Śnił jej się Ojciec Święty, machał do niej ręką, ona była taka radosna – opowiada Ania, starsza siostra policjantki.

PRZY BRZÓZKACH

Gdzie są? Co się stało? W komisariacie kolejowym wrzało. Od trzeciej nad ranem, kiedy ruszyli w drogę powrotną, minęło już sporo czasu. Przecież nie zapadli się pod ziemię. Komendant Płoński i dyrektor Serafin próbowali szukać dwójki policjantów na własną rękę. Bezskutecznie. O dziewiątej rano zgłosili zaginięcie dyżurnemu w komendzie stołecznej. Rozpoczęły się ogólnopolskie poszukiwania.

Przez trzy doby Policja rozpatrywała wszystkie możliwe hipotezy, włącznie z tą, że Tomek i Justyna sami opuścili służbę. Na nogi postawiono 2000 mundurowych. Przeczesano lasy wokół trasy Warszawa – Siedlce, sprawdzono jeziora, hotele i stacje benzynowe. W poszukiwaniach pomagał śmigłowiec z kamerą termowizyjną. I nic. Poza jednym: o trzeciej nad ranem Justyna i Tomek zatrzymali się na stacji benzynowej w Gręzowie, żeby kupić coś do picia.

Ich rodziny odchodziły od zmysłów. Szczegółowe, wielogodzinne przesłuchania: kto, gdzie, z kim, kiedy? Skrupulatne przeszukania w mieszkaniach. Setki telefonów, tysiące pytań. I zero wyjaśnień. Zniknęli – to była jedyna odpowiedź.

Jasnowidze mieli więcej do powiedzenia. Wskazywali konkretne miejsca, choć uprzedzali, że mogą się mylić. Piotr, brat Tomka w niedzielę pojechał w miejsce, gdzie mogło się coś wydarzyć. To był las na trasie Warszawa – Siedlce. Oni nie żyją – wyrokował jasnowidz. Piotrowi przypomniały się wtedy słowa brata: „Kasiu, cokolwiek, kiedykolwiek by się stało, pamiętaj, że jak będę mógł, to się do ciebie odezwę. Nawet na chwilę. Chyba że mnie zabiją”.

Ojciec Justyny razem z wujostwem w poniedziałek szukali dziewczyny we wsi Jagodne. – Będzie las, bajorko, jedna lub dwie brzozy. Tam trzeba szukać – powiedział im jasnowidz. Nic nie znaleźli.

Następnego dnia znalazł Wiesław Partes, mieszkaniec wsi. Wracał do domu, przystanął przy brzózkach, dokładnie przy niepozornie wyglądającym rozlewisku rzeki Kostrzyń i zobaczył coś ciemnego wystającego z wody. Podszedł bliżej. „Coś ciemnego” okazało się oponą samochodową.

5 grudnia 2006 r. Piętnaście minut później Policja potwierdza tę informację i zaczyna zabezpieczać miejsce. Do Jagodnego ściąga 255 funkcjonariuszy. Przyjeżdża straż pożarna, dwie drużyny płetwonurków, dwa śmigłowce. Na miejscu jest komendant główny Policji.

10.52: Do brudnej wody wchodzi nurek. Nic nie widzi, jest tyle mułu, że trudno rozpoznać markę samochodu. To nie woda. To bagno. Z przedniego zderzaka odrywa tablicę rejestracyjną: WJ 09398. Już nie ma wątpliwości. To ten samochód. Poszukiwany od trzech dni.

11.01: – Może ich nie ma w środku. – Piotr, brat Tomka, jeszcze ma nadzieję. Mama płacze. On wykręca numer do Kasi: – Jedziemy! Znaleźli samochód.

Rodzina Justyny o akcji też dowiedziała się z radia i telewizji. Przyjechali chwilę wcześniej. Psychologowie są w drodze. Będą za 40 minut.

11.51: Jest dźwig.

Jagodne, 5 grudnia 14.55 – Katarzyna Twardo już wie, że cudu nie było

12.20: Wypompowują wodę. Widać całe koło, podwozie.

Półtorej godziny później liny dźwigu oplatają karoserię. Lekkie szarpnięcie? Nie, nie będzie łatwo…

Rodziny, maksymalnie skupione, z niewielkiej odległości przypatrują się akcji. Nawet Weronika, która jeszcze przed chwilą płakała, milknie. Psychologowie są tuż obok, przy rodzinach.

– Boże, proszę, niech zdarzy się cud – ktoś szepcze.

Tuż po 14.00: Ciała Justyny i Tomka są w środku. Koniec nadziei.

Przeklęte miejsce

Pięć lat temu, dokładnie w tym samym miejscu przy trasie A2 Warszawa – Siedlce, doszło do tragicznego wypadku. Był 2 grudnia 2001 roku. Droga była oblodzona i Hanna B., urzędnik w jednym z ministerstw, straciła panowanie nad samochodem. Toyota corolla, którą prowadziła, stoczyła się do niewielkiego rozlewiska rzeki Kostrzyń. Kobieta zginęła na miejscu.

– To przeklęte miejsce – mówią miejscowi. – Tu bez przerwy dochodzi do kolizji albo wypadków. To bagno niejednego już wciągnęło.

Starsi wspominają, że kiedyś w tym miejscu stała kapliczka. Jak poszerzano drogę, zlikwidowano ją. Ludzie są pewni: – To dlatego te wypadki. Trzeba kapliczkę odbudować… mówili w 2006 roku.

Sierżant Justyna Zawadka i młodszy aspirant Tomasz Twardo – awansowani pośmiertnie. Komisariat na warszawskim Dworcu Centralnym był ich pierwszym miejscem pracy w Policji. I ostatnim.

Nie zginęli w walce z uzbrojonymi bandytami ani pod kołami pociągu. Pochłonęło ich bagno przy drodze między Warszawą a Siedlcami. Nie sięga tam rejon kolejowego komisariatu.

Co tam robili? Strzegli porządku i bezpieczeństwa? Nie – odwozili do domu dyrektora z MSWiA po imprezie andrzejkowej, na której bawił się w jednym z warszawskich klubów.

Wyjechali polonezem na letnich oponach, bez radiostacji, o GPS nie wspominając. Noc z 1 na 2 grudnia była mroźna, droga śliska. Dowieźli dyrektora, w powrotnej drodze kupili na stacji benzynowej kanapkę i napój. I ślad po nich zaginął.

Poszukiwania, wyjaśnianie okoliczności – to zaczęło się już w sobotę 2 grudnia. Policja nie ukrywała, że zaginieni odwozili urzędnika. „Zadanie zlecił im jeden z dyrektorów MSWiA” – informowała Polska Agencja Prasowa za „źródłami zbliżonymi do sprawy”.

W niedzielę 3 grudnia w poszukiwania zaginionych zaangażowano setki policjantów i śmigłowce. Marek Bieńkowski, komendant główny Policji, polecił wszcząć postępowanie wyjaśniające, dlaczego dwójka warszawskich policjantów pojechała do Siedlec, zawiadomił też o sprawie prokuraturę. Odwołał komendanta komisariatu kolejowego kom. Waldemara Płońskiego. Media donosiły, że dyrektor Tomasz Serafin jest w Rumunii. Tymczasem całą noc był przesłuchiwany w KGP.

W poniedziałek 4 grudnia 2000 policjantów przeczesywało lasy na wschód od Warszawy. Komisarz Płoński przyszedł na Centralny po swoje rzeczy. Niedawni podwładni zebrali się w świetlicy, żeby go pożegnać. Nie miał siły. Bez słowa wyszedł z kartonowym pudłem.

Sąd – pod koniec grudnia 2008 roku – skazał przełożonych policjantów na kary roku więzienia w zawieszeniu na trzy lata. 2 grudnia 2006 roku jeden z nich wysłał do Siedlec radiowóz z dwójką policjantów, którzy odwieźli do domu pewnego mężczyznę. W drodze powrotnej samochód prawdopodobnie wpadł w poślizg i stoczył się do rozlewiska rzeki Kostrzyń. Policjantom nie udało się wydostać z tonącego auta. W wypadku zginęli młodzi policjanci – sierżant Justyna Zawadka i młodszy aspirant Tomasz Twardo.

Sędzia Monika Łukaszewicz uznała, że został naruszony jedynie interes publiczny, ponieważ nie można było wykazać bezpośredniego związku śmiertelnego wypadku policjantów z decyzją komendanta. Jednocześnie sędzia zwróciła uwagę na relatywizm moralny, jakim w ostatnim czasie wykazała się polska opinia społeczna względem oskarżonych.

Wyjaśniła, że nie biorąc pod uwagę wypadku, ta sytuacja jest w znikomym stopniu szkodliwa społecznie. Podkreśliła, że takie zachowania są społecznie akceptowalne i gdyby nie doszło do tragedii, opinia pewnie uznałaby, że oskarżony zachował się w porządku wobec swojego kolegi.

Obrońca byłego komendanta komisariatu kolejowego mecenas nie zgadza się z wyrokiem sądu. Uważa, że jest on niesłuszny, ale cieszy się, że sąd wyeliminował działania na szkodę interesu prywatnego.

Super gratka dla wielbicieli zagadek kryminalnych! Szesnaście zagadek kryminalnych opublikowanych w miesięczniku “Detektyw” i kwartalniku “Detektyw Wydanie Specjalne” w 2021 roku, w nowej szacie graficznej.  KUP TUTAJ

W tekście wykorzystano reportaż z magazynu „Policja.997” 1.2007