Trujące paszteciki dla Rosjan na Ukrainie. Ośmiu nie żyje

Trujące paszteciki zmniejszyły rosyjską armię na Ukrainie o ośmiu żołnierzy. Potrawę tę zaserwowała im pewna Ukrainka. Głodni żołnierze z przyjemnością zabrali się do jedzenia. Ośmiu z nich zmarło – wynika z nagrania rozmowy rosyjskiego żołnierza z dziewczyną, opublikowanego przez doradcę MSW Ukrainy Antona Heraszczenkę w komunikatorze Telegram.

Anton Heraszczenka doradca MSW Ukrainy opublikował rozmowę jednego z rosyjskich żołnierzy z jego dziewczyną. Mężczyzna opowiadał, że ośmiu żołnierzy “pojechało do domu w ołowianych trumnach” po tym, jak ukraińska babcia poczęstowała ich pasztecikami.

Żołnierz skarży się dziewczynie, że wojsko chodzi głodne. – Nie mamy tu nic do żarcia. Wczoraj zwędziliśmy kaczkę! Jeśli się uda, obrabiamy sklepy, bierzemy papierosy, jedzenie. Bo nic nie mamy, rozumiesz? Głodujemy – mówi Rosjanin.

Dziewczyna na wieść o tym, głodowaniu w wojsku odpowiada, że w rosyjskiej telewizji pokazują ludność cywilną, która przynosi rosyjskim żołnierzom jedzenie, a “babcie ze łzami w oczach im dziękują”, że przyjechali.

– Jasne! Raz jedna babcia nakarmiła nas pasztecikami i ośmiu chłopaków pojechało do domu w cynkowych trumnach – odpowiada żołnierz. – Jak to, to czym ich nakarmiła? – pyta dziewczyna. – Trucizną! – odpowiada żołnierz.

Trucizny towarzyszą ludziom od tysięcy lat

Do najstarszych zalicza się wyciągi z roślin, minerały oraz jady zwierzęce. Znali je już ludzie z epoki kamienia. O stosowaniu trucizn traktują też między innymi teksty starożytnych Sumerów. Jak pisze Sebastian Duda w artykule „Sztuka trucia”, według lokalnych wierzeń, sumeryjska bogini Gula miała moc uśmiercania dzięki dzięki truciznom.

Możni tego świata przez wiele stuleci mogli być w życiu pewni jednego.  Im większej liczbie osób nadepnęli na odcisk, tym bardziej rosło prawdopodobieństwo, że ich wino zostanie doprawione solidną dawką trucizny. Dlatego mordercy próbowali przemycać ją w parasolu, lewatywie, a nawet… hostii.

Plotki rozchodzące się od dworu do dworu, od państwa do państwa przez wieki sprawiały, że ilekroć ktoś umarł w męczarniach i bólu, podejrzewano otrucie. I nawet jeśli kogoś pokonała malaria, gruźlica, czy gorączka połogowa, ludzie woleli powtarzać sobie bardziej dramatyczną i tajemniczą wersję wydarzeń. A była ona tym ciekawsza, im bardziej mordercy musieli się postarać!

Królowie, arystokraci i politycy często popadali w paranoję, każdego podejrzewając o trucicielskie zapędy. W obawie przed bolesną agonią stawali się coraz bardziej uważni. Spiskowcy musieli zatem szukać metod na tyle sprytnych, by pozwoliły ominąć wszelkie środki ostrożności. I nie można im odmówić kreatywności w tej dziedzinie – wprost prześcigali się w oryginalnych pomysłach.

Zabójcza msza

Monarchowie węszący truciznę na każdym kroku uważali na ucztach, pilnowali się w podróży, a nawet obawiali się dotykać przedmiotów. Lecz było miejsce, które wydawało się pod tym względem bezpieczne. Mowa oczywiście o kościele, gdzie nad zdrowiem i życiem władcy czuwał zaufany spowiednik. Jak podkreśla Eleanor Herman w książce „Trucizna, czyli jak pozbyć się wrogów po królewsku”, zdarzył się jednak co najmniej jeden wyjątek od tej reguły:

Gdy 26 maja 1604 roku król Francji Henryk IV otworzył usta, by przyjąć z rąk księdza komunię, jego pies chwycił nagle zębami królewskie szaty i go odciągnął. Henryk zbliżył się znowu, by przyjąć hostię, ale pies znowu go odciągnął.

Król uznał, że zwierzę próbuje go przed czymś ostrzec, i nakazał księdzu zjeść komunikant. Początkowo duchowny odmówił, jednak król nalegał. Według spisanej w Wenecji relacji z tego wydarzenia, „kiedy ksiądz spożył hostię, spuchł, a jego ciało rozpękło się na dwoje”.

Król Francji Henryk IV uniknął śmierci w wyniku zatrucia, jednak wciąż byli ludzie, którzy chcieli go zgładzić. Zginął 6 lat później z ręki uzbrojonego w sztylet zamachowca.fot.Charles-Gustave Housez/domena publiczna

Król Francji Henryk IV uniknął śmierci w wyniku zatrucia, jednak wciąż byli ludzie, którzy chcieli go zgładzić. Zginął 6 lat później z ręki uzbrojonego w sztylet zamachowca.

Kronikarz, który uwiecznił ten incydent, miał z pewnością skłonność do przesady – nie istnieje wszak trucizna powodująca „rozpęknięcie na dwoje”. Być może był to XVII-wieczny sposób na opisanie ogromnych cierpień w ostatnich godzinach życia. Dość powiedzieć, że arystokraci uczestniczący w spisku zostali według przekazu uwięzieni w Bastylii.

Tym razem Henryk IV oszukał przeznaczenie, jednak niemal równo sześć lat później nie miał tyle szczęścia. Zamachowiec-szaleniec za pomocą długiego sztyletu zakończył życie władcy. Przynajmniej jego śmierć była praktycznie natychmiastowa i nie umierał w agonii po zażyciu trucizny…

Śmierć Sokratesa

Jedną z najbardziej znanych trucizn w historii jest cykuta, wyciąg z różnych roślin, m.in. szczwołu plamistego oraz szaleju jadowitego. Truciznę tę zażył w 399 r. p.n.e. ateński filozof Sokrates, którego sąd skazał za bezbożność i psucie młodzieży. Opis śmierci opisał jego uczeń Platon.

– Podał kielich Sokratesowi, […] zaraz duszkiem, bez trudności najmniejszej i bez skrzywienia wypił […]chodził po sali, a potem powiedział, że mu już członki ciążą i położył się na wznak. Bo tak kazał dozorca. Zaraz się go dotknął ten, co mu podał truciznę, i co jakiś czas patrzał mu na stopy i golenie, a potem mocno go uszczypnął w stopę i zapytał, czyby co czuł. A on powiada, że nie. Potem znowu golenie. A idąc tak coraz wyżej, pokazywał nam, jak stygnie i sztywnieje. I znowu go dotknął i powiedział, że jak mu to dojdzie do serca, wtedy skończy – czytamy.

Śmierć po zażyciu cykuty była wyjątkowo straszna. Trucizna najpierw paraliżuje nieszczęśnika, a potem atakuje układ oddechowy. Człowiek do samego końca pozostaje świadomy. Agonia może trwać nawet kilka godzin.

Wypadek czy morderstwo?

Przez stulecia wiele osób obawiało się otrucia przez skórę. Dorośli ludzie mieli jednak sporą szansę na to, by wyczuć spisek, bo wysokie stężenie śmiercionośnej substancji wywołuje od razu ostrzegawczy objaw w postaci pieczenia skóry. Niestety, dziecko – szczególnie malutkie – nie mogło zasygnalizować, co się dzieje. Taki przypadek miał miejsce w Anglii w 1857 roku. W książce „Trucizna, czyli jak pozbyć się wrogów po królewsku” Herman relacjonuje:

Pewna Angielka dokładnie pokryła ciało swej sześciotygodniowej córeczki proszkiem, który miał być pudrem dla niemowląt, a okazał się arszenikiem. Dziewczynka nie miała jak powiedzieć, że skóra ją szczypie, a trucizna, wchłonięta do krwiobiegu przez pęcherzyki i miejsca intymne, opanowała całe ciałko, zabijając dziecko.

Pozostaje pytanie, czy był to przypadek, czy może raczej wyrachowana kobieta wszystko zaplanowała, a następnie tylko udawała, że córeczka zmarła przez nieszczęśliwy zbieg okoliczności? Arszenik ma często postać białego proszku, a wtedy nietrudno pomylić go z mąką czy właśnie talkiem.

W XIX wieku w Anglii podobne wypadki wcale nie były odosobnione – trucizna ta była w powszechnym użyciu, znajdowała się w wielu domach jako najszybszy środek do walki ze szczurami. Można zatem było niechcący użyć śmiercionośnego preparatu, nie mając cienia złych intencji. Jeśli jednak matka dziecka zrobiła to z premedytacją – nie można odmówić jej przerażającej w skutkach kreatywności.

Śmiercionośna kuleczka

Trucie było modne w dawnych wiekach, ale bynajmniej nie zrezygnowano z niego współcześnie. Owszem, obecnie łatwiej jest wykryć, że dana osoba padła ofiarą trucicieli, ale wciąż jest to metoda, która pozwala wziąć ofiarę z zaskoczenia. Zwłaszcza, jeśli ma się dobry plan. Tak jak Rosjanie, którzy postanowili pozbyć się Georgiego Markowa.

Markow był dramaturgiem i powieściopisarzem bułgarskim w pełni korzystającym z przywilejów, jakie dawała przynależność do partii komunistycznej. W 1969 roku postanowił jednak uciec do Anglii, KGB zaś postanowił mu tego nie zapomnieć. Niewykluczone, że gdyby działania zbiega na obczyźnie pozostały neutralne, mógłby czuć się bezpieczniej. On zatrudnił się jednak w radiu Wolna Europa i zaczął demaskować system zza żelaznej kurtyny.

Tymczasem w Bułgarii nie udało się zablokować sygnału radiowego, a co za tym idzie – napływu informacji z Zachodu. Został więc tylko jeden sposób na zminimalizowanie szkód – trzeba było zabić Markowa. Gdy ten po otrzymaniu kilku zawoalowanych gróźb nie zrezygnował z prowadzenia audycji, Komitet Bezpieczeństwa Państwowego przystąpił w wysublimowany sposób do akcji.

7 września 1978 roku prezenter wracał z pracy w BBC. Znajdował się pobliżu Waterloo, gdy wpadł na niego jakiś mężczyzna. Markow poczuł silne pieczenie w nodze, nieznajomy zaś przeprosił, podniósł z ziemi parasol, który upuścił, i się oddalił. Od tego momentu bułgarski uciekinier czuł się coraz gorzej, a lekarze nie mieli pojęcia, co mu dolega. Nieszczęśnik przez trzy dni cierpiał z powodu omamów, gorączki i bólu, aż w końcu zmarł.

Dopiero czujny patolog odkrył tajemniczą przyczynę zgonu Markowa – w jego łydce znajdowała się maleńka platynowa kulka o średnicy zaledwie 1,5 mm. Jak się okazało, zawierała ona śmiertelną dawkę rycyny, a została wystrzelona z wyposażonego w specjalny mechanizm… parasola tajemniczego mężczyzny.

Ostatnia herbata Litwinienki

1 listopada 2006 roku Aleksander Litwinienko kilka godzin po spotkaniu w londyńskiej restauracji poczuł się źle i został hospitalizowany. 23 listopada zmarł. Miał 43 lata.

Śledztwo wszczął Scotland Yard. Dzień później Brytyjska Agencja Ochrony Zdrowia ogłosiła, że w jego ciele znaleziono duże ilości polonu-210 – silnie radioaktywnego i rakotwórczego pierwiastka.

Po wielu latach skomplikowanego dochodzenia brytyjscy śledczy doszli do wniosku, że Aleksander Litwinienko został zamordowany przez byłych kolegów z rosyjskich służb specjalnych, a „zabójstwo najprawdopodobniej sankcjonował prezydent Władimir Putin”, który wymierzył karę nielojalnemu agentowi.

Trujące paszteciki, które zaserwowano przed kilkoma dnia rosyjskim żołnierzom to – jak widać – nic nowego. Trucizny są stare jak świat i nic niw wskazuje na to, by ludzie z nich zrezygnowali.

Źródło: interia.pl, tvpinfo.pl, ciekawostkihistoryczne.pl

Fot. pixabay.com