Trup w ogródku. Przez kilka lat jedno ze śląskich podwórek skrywało mroczną tajemnicę. Pod niezbyt głęboką warstwą ziemi – w miejscu beztroskich zabaw niczego nieświadomych dzieci – mieścił się grób. Przydomowy cmentarz splótł w sobie tragiczne losy dwóch rodzin.
Marek i Jan mieszkali w rybnickiej dzielnicy Kamień. Budynek, który zajmowali, nie wyróżniał się niczym szczególnym spośród pozostałych. Ot, zwykły dom jednorodzinny, jakich wiele w okolicy. Niestety jego stan był coraz gorszy, a żaden z braci nie miał pieniędzy, by sfinansować generalny remont.
Jan żył z niewielkiej emerytury, z której ledwo wiązał koniec z końcem. Marek od kilku lat był bezrobotny i pobierał zasiłek z MOPS-u. Z początku trudno było mu przyzwyczaić się do nowej sytuacji. Pracując w PKP, nie zarabiał za wiele, jednak zawsze wystarczało mu na podstawowe potrzeby. Mimo że od czasu do czasu dorabiał, nie były to sumy, z których mógł odłożyć coś więcej. Miał dorosłą córkę, ale nie utrzymywał z nią kontaktu.
Trudna sytuacja Marka skomplikowała się jeszcze mocniej, gdy zmarł jego brat. By samodzielnie utrzymać dom, musiał bardziej zacisnąć pasa. Miał 60 lat i chorował na płuca, co znacznie uprzykrzało mu codzienne życie. Swoje smutki zaczął topić w alkoholu, który wyjątkowo mu nie służył. Kiedy wypił nieco więcej, z dobrotliwego starszego pana zamieniał się w agresywną bestię, szukającą pretekstu, by dać upust swojej złości. To, że był zdany tylko na siebie, zdawało się go przytłaczać.
Tragiczny pomysł
Odkąd zmarł Janek, stan domu stopniowo się pogarszał. Marek sporą część comiesięcznego zasiłku przeznaczał na alkohol. Za resztę kupował chleb i wędlinę. Tak mijał miesiąc za miesiącem. Marek wiedział, że musi coś zrobić, by polepszyć swoją sytuację. Myśl, która od dawna kiełkowała w jego głowie, w czyn przekuł na początku 2010 roku, gdy podsunął układ pewnej parze z dziećmi.
Zaproponował, że przepisze im połowę domu w zamian za to, że zadbają o budynek, a on będzie mógł liczyć na ich pomoc. Justyna i Jacek dość szybko się zgodzili. Byli młodzi i ciągle na dorobku. Poza tym mieszkanie w bloku nieco ich męczyło. Gdy nadarzyła się okazja, by blokowisko zamienić na domek z podwórkiem na spokojnym osiedlu, nie wahali się długo.
Kobieta znała Marka. Przez jakiś czas mieszkała w domu braci ze swoim ówczesnym mężem i dziećmi. Wiedziała, że mężczyzna ma swoje wady, jednak uznała, że warto dać sobie drugą szansę i że na pewno się z nim dogada. Spisali umowę, która miała regulować prawa i obowiązki obu stron żyjących pod jednym dachem, po czym Justyna wraz z nowym partnerem i dzieciakami wprowadziła się do lokalu.
Para szybko przekonała się, że początkowa wizja sielanki nie odpowiada rzeczywistości. Przede wszystkim czekały ich spore wydatki. Wiedzieli, że dom wymaga remontu, jednak nie zdawali sobie sprawy, z jak dużymi kosztami się to wiąże. Część, w której zamieszkali, była bardzo wysłużona. Podłogi i ściany potrzebowały renowacji, meble wymiany, a zwarcie w przestarzałej instalacji elektrycznej mogło skończyć się pożarem. Co gorsza, fragment domu na własność mieli otrzymać dopiero po śmierci Marka w zamian za zapewnienie mu dożywotniej opieki.
Choć Jacek pracował za granicą – na budowie w Austrii i w czeskiej kopalni – nie mieli dużych oszczędności. By pokryć koszty remontu, potrzebowali zastrzyku sporej gotówki. Skąd ją wzięli? Być może sprzedali mieszkanie albo zaciągnęli kredyt. Do końca nie wiadomo. Komfortowe warunki stały się dla nich priorytetem, tym bardziej że nastoletni Maciek był niepełnosprawny. Chorował na porażenie mózgowe.
Przeprowadzka Marka
Mimo że Marek miał połowę domu dla siebie, prawdopodobnie potrzebował więcej prywatności, dlatego przeprowadził się do pomieszczenia gospodarczego na podwórku. Ten budynek na zewnątrz i w środku również był zaniedbany, jednak znajdowało się w nim wszystko, co potrzebne – m.in. prowizoryczna łazienka oraz kuchnia. Mimo braku różnych wygód Markowi w przybudówce mieszkało się tak dobrze, że nie chciał on wrócić do domu, nawet już po remoncie.
Relacje gospodarza, Justyny i Jacka były coraz lepsze: Marek przychodził do nich na kawę lub herbatę, a niekiedy nawet na obiad. Razem spędzili święta. Niestety po pewnym czasie beztroską atmosferę burzyły coraz częstsze kłótnie właściciela domu i Jacka. Według Justyny dochodziło do nich wówczas, gdy Marek zaczął częściej zaglądać do kieliszka. Mimo że zawsze lubił sobie wypić, po kilku miesiącach wspólnego mieszkania potrafił nie rozstawać się z butelką. Gdy wpadł w alkoholowy cug, awanturował się niemal o wszystko, a agresję wyładowywał nawet na Maćku, który traktował go jak dziadka.
Pewnego dnia, gdy dzieci przebywały na podwórku, przyszedł tam również podchmielony Marek. Krzyczał w pijackim amoku, co szczególnie źle znosił bardzo wrażliwy nastolatek. Niedługo potem przeprosił za to, co zrobił, a na ugodę zaproponował piwo. Mimo przeprosin, ten incydent na dobre podzielił parę i Marka. Choć był to pierwszy poważny sygnał ostrzegawczy, rodzina nie zamierzała się wyprowadzić. Na remont domu para przeznaczyła prawie wszystkie swoje oszczędności, a nieruchomość formalnie nie była w ich rękach. Mieszkali wspólnie w nadziei, że Marek przestanie pić i się uspokoi, lecz ten raczej nie zamierzał rezygnować z dotychczasowych uciech.
Chcesz poznać kulisy tej zbrodni? Sięgnij po Detektywa 5/2023 (tekst Miłosza Magrzyka pt. Trup w ogródku). Cały numer do kupienia TUTAJ.