Wielki skok na ambulans pocztowy

Wielki skok na ambulans pocztowy. Wiele osób, które dorobiły się ogromnej, bajecznej fortuny, doszło do majątku nie tylko tytaniczną pracą. Bynajmniej nie kryją się z tym. Ktoś kiedyś bez ogródek powiedział, że pierwszy milion trzeba ukraść. Trzeba to jednak zrobić w taki sposób, by nie dać się złapać. A to już jest pewnego rodzaju sztuką.

Bohaterowie tej historii żyli w szarej, zgrzebnej epoce PRL-u, kiedy wyznacznikiem luksusu obywateli była klitka w zakładowym bloku i syrena 100 z dziwnie otwieranymi drzwiami. Nie przeszkadzało im to jednak marzyć o zostaniu polskimi Rockefellerami, a w końcu spróbować wcielić w życie te marzenia. A że nie było wtedy giełdy papierów wartościowych, zaś prywatna inicjatywa ograniczała się do mikroskopijnych sklepików i warsztatów, nękanych przez wydział finansowy domiarami, poszli drogą na skróty. Opracowany przez nich plan wielkiego skoku był jak z filmu sensacyjnego – sprytny, niekonwencjonalny, bez widocznych słabych punktów. Przynajmniej takie sprawiał wrażenie. W praniu wyszło zupełnie inaczej. Nasi bohaterowie nie zostali milionerami, lecz poszli siedzieć na wiele lat.

Wielki skok. Konwojent z rozbitą głową

W dzisiejszych czasach pracownicy firm kurierskich wożą przesyłki specjalnie przystosowanymi do tego celu autami. W 1960 roku na rynku polskim działała tylko Poczta Polska, a jej flotę stanowiły kultowe dziś samochody dostawcze żuk i nysa. Furgonetki z napisem „Łączność” na stałe wpisały się w codzienność. Przewożono nimi nie tylko zwykłe przesyłki, ale również nadwyżki pieniężne pochodzące z uspołecznionych firm i instytucji, które następnie trafiały do banku. Oczywiście, była to żywa gotówka, zdarzało się, że w znacznych ilościach.

Lublin, 13 lutego 1960 roku, sobota, kwadrans po godzinie 20. W kinie „Robotnik” przy ulicy 1 Maja wyświetlano brytyjską komedię sensacyjną pt. „Atomowa kaczka”. Kilkaset metrów od kina, też miała miejsce sensacja, jednak w przeciwieństwie do filmu, nie było w niej nic śmiesznego.

***

Pod urzędem poczty „Lublin 2” przy dworcu PKP zatrzymał się pocztowy żuk, który przywoził ze Świdnika różnego rodzaju dokumenty, mniej i bardziej wartościowe papiery oraz gotówkę w kwocie kilkuset tysięcy złotych. Gdy kierowca wyłączył silnik, z kabiny wysiadł strażnik. Zajrzawszy przez tylną szybę do wnętrza furgonetki aż podskoczył z wrażenia.

– Jezus Maria, trup! – wrzasnął.

Widok był makabryczny. W ładowni leżał konwojent. Nie ruszał się, a na głowie miał krwawą ranę. Strażnik czym prędzej wszedł do wnętrza samochodu. Dokonał tam dwóch odkryć – po pierwsze, nieboszczyk na szczęście nie był martwy, bo pojękiwał z bólu, po drugie (i to była gorsza wiadomość), z ładowni zniknęły dwa worki, w których przewożono prawie 350 tys. zł w banknotach i bilonie.

– Staliśmy na światłach, nagle wpadli do samochodu. Było ich dwóch. Dali mi w łeb i dalej nie wiem, bo zemdlałem – relacjonował konwojent.

Jego głowa wciąż krwawiła. Z budynku poczty wybiegło kierownictwo i załamało ręce. Napad rabunkowy! Tyle forsy! Trzeba zaraz wezwać karetkę i milicję.

Konwojent, 26-letni Mieczysław Wieczorek, trafił do szpitala na ostry dyżur. Lekarze opatrzyli go. Rana na głowie, mimo silnego krwawienia, okazała się powierzchowna, nie stanowiła zagrożenia życia. Mimo to młody mężczyzna na skutek szoku cały się trząsł, długo nie mógł dojść do siebie.

Milicjant odpocznie dopiero w grobie

Tego wieczoru w wydziale dochodzeniowo-śledczym komendy wojewódzkiej MO w Lublinie panowało coś w rodzaju rozprężenia. Tak bywa po rozwiązaniu skomplikowanej zagadki kryminalnej. A zaledwie poprzedniego dnia lubelscy kryminalni po spektakularnej akcji schwytali sprawcę zabójstwa młodej prawniczki, w której morderca kochał się bez wzajemności. Plany, by uczcić zamknięcie tej sprawy kilkoma głębszymi w „Powszechnej” albo „Europie” legły w gruzach, ponieważ zadzwonił telefon. Sekretarka naczelnika wydziału nakazała funkcjonariuszom natychmiast zameldować się u szefa.

– Milicjant odpocznie dopiero w grobie – powitał ich ponurą sentencją, a zaraz potem poinformował, że mają niezły pasztet. Przypuszczalny napad rabunkowy na pocztowy konwój z pieniędzmi. Jedna osoba ranna, skradziono ponad 340 tys. zł. – Sami więc rozumiecie, że nie pora na świętowanie, tylko szykuje się zasuw.

Rozumieli aż za dobrze. Zrabowana kwota stanowiła majątek, dla większości obywateli niewyobrażalny. W 1960 roku średnia miesięczna pensja wynosiła w Polsce 1,5 tys. zł. Dla porównania: samochód osobowy syrena 100 kosztował 75 tys. zł, a cena mieszkania oscylowała wokół 2 tys. zł za metr kwadratowy. Sprawa zyskała absolutny priorytet nie tylko ze względu na rozmiar łupu, ale też z uwagi na fakt, że rabusie podnieśli ręce na instytucję państwową, świadczącą usługi dla ludności. Uznano to nieomal za akt terroryzmu! Ogłoszono alarm, do śledztwa włączono wszystkie lubelskie jednostki milicji, zablokowano drogi wyjazdowe z miasta. Sprawcy nie mogli się wymknąć.

Chcesz poznać kulisy tej sprawy? Sięgnij po Detektywa 10/2023 (tekst Mariusza Gadomskiego pt. Wielki skok na ambulans pocztowy). Cały numer do nabycia TUTAJ.