Wielki szaber na Ziemiach Odzyskanych.  Tak było!

Wielki szaber…. Grabieży tej dokonywała zarówno Armia Czerwona, korzystając z wprowadzonego przez siebie „prawa wojennego”, dopuszczającego nieograniczone korzystanie („o ile to uzasadniały względy wojenne”) z zasobów strefy przyfrontowej, sięgającej – według tego „prawa” – nawet 100 km za cofającymi się wojskami niemieckimi], jak również przez żołnierzy działających na własną rękę, którzy każdy wartościowy przedmiot traktowali jako dobro „trofiejne” (ros. zdobyczne). Rabunek w tym okresie był również dziełem rodzimych grabieżców i złodziei, postępujących w ślad za posuwającym się na zachód wojskiem.

Zaraz po kapitulacji III Rzeszy na odebrane Niemcom tereny, które miały przypaść Polsce, ruszyły tłumy. Szabrowali Polacy, Sowieci, Niemcy. Cywile i żołnierze. Brali wszystko – od guzików po fortepiany, a nawet pomnik Fryderyka Wielkiego, który został sprzedany za równowartość 1,5 tony cukru

Według “Słownika języka polskiego” szaber to kradzież rzeczy porzuconych przez właściciela w czasie wojny lub klęski żywiołowej. Teoretycznie na Ziemiach Odzyskanych (należących wówczas jeszcze do Niemiec, a poddanych polskiej jurysdykcji postanowieniem konferencji poczdamskiej) mienia porzuconego nie było. Dekret rządu tymczasowego z 2 marca oraz rozporządzenie z 6 maja 1945 r. stanowiły bowiem, że cały majątek pozostawiony przez Niemców został uznany za własność państwa polskiego.

Fabryki i domy, maszyny i naczynia kuchenne, dzieła sztuki i jedwabne szlafroczki z domowych bieliźniarek znalazły się pod opieką Tymczasowego Zarządu Państwowego. Zastąpiono go potem okręgowymi urzędami likwidacyjnymi), który w imieniu Ministerstwa Skarbu miał te łupy rozdzielić.

Ale w pierwszych miesiącach po wojnie każdy – Sowieci, Polacy, Niemcy, zacni obywatele i typy spod ciemnej gwiazdy – brał sprawiedliwość we własne ręce. Obowiązywała zasada “kto pierwszy, ten lepszy”. Częstochowski “Głos Narodu” pisał w sierpniu 1945 r. o szabrowniczej “zarazie”. To ona opanowywała j setki ludzi. Od wlokących się na Śląsk półślepych dziadów począwszy, a na przemyślnych młodzieńcach, którzy autami co tydzień suną na Zachód, skończywszy .

Zaraza szerzyła się w całym kraju i trudno ją było powstrzymać, bo propaganda zachęcająca do osiedlania się na ziemiach zachodnich przedstawiała je jako krainę mlekiem i miodem płynącą.

Chłopi. Nie musicie już emigrować za morze. Chcecie chleba – na zachodzie jest chleb. Chcecie ziemi – na zachodzie jest ziemia. Zasiane łany zbierzemy do własnych stodół i spichrzów. Miejska ludność znajdzie na zachodzie porzucone przez Niemców placówki rzemieślnicze i sklepy, inteligencja zawodowa pracę w biurach i urzędach – głosiła odezwa Centralnego Komitetu Przesiedleńczego.

No więc podnosili, co porzucone. I to masowo. “Pionier”, pierwszy dziennik, który zaczął się ukazywać na Dolnym Śląsku, pisał we wrześniu 1945 r.:

O szabrownikach wie każdy z nas. Co drugi wygaduje na nich, gdzie się da i co się da. Szabruje zaś mniej więcej co trzeci (niektórzy twierdzą, że to bardzo optymistyczne obliczenie.

A w grudniu tamtego roku gazeta pytała:

Dlaczego na afiszach propagandowych obok oracza z ciężkim trudem zaorującego chwast germański brak w perspektywie szubienicy z wdzięcznie chwiejącym się szabrownikiem pod wiatr od morza?

Stanisław Piaskowski, pełnomocnik rządu na okręg dolnośląski, a później wojewoda wrocławski, tak po latach mówił o szabrownikach:

– Wielu z tych, co zwycięsko wyszli z ciężkiej walki i wytrwałości w okresie okupacji, tutaj, gdy zaistniała możliwość szybkiego i na pozór bezkarnego zdobycia tego, czego odmawiali sobie przez lata, a nawet wzbogacenia się, nie wytrzymało tej próby i załamało się moralnie.

„Śmiem twierdzić właśnie – pisał felietonista „Dziennika Powszechnego” w lipcu 1945 r. – że (…) olbrzymia większość naszego społeczeństwa albo już szabrowała, albo szabruje, albo ma zamiar szabrować. Ci, co się boją, zazdroszczą tym, co się już zdecydowali”.

Na przełomie XIX i XX w. słowo szaber miało dwa zasadnicze znaczenia – dzienne i nocne. W dzień w języku murarzy szabrować znaczyło szpachlować. Nocą nabierało innego znaczenia: w gwarze złodziejskiej oznaczało włamanie.

I to drugie znaczenie odnosiło się do np. chłopskich napadów na dwory w czasach niepokojów czy kradzieży przez służbę mienia pozostawionego przez zmarłego pana. Wspólnym mianownikiem tych zdarzeń był zawsze moment zawieszenia, chaosu, zaniku struktur władzy. Następowało osłabienie kontroli społecznej i utrata poczucia strachu przed karą. Mienie, po które sięgali szabrownicy, musiało być też w ich mniemaniu bezpańskie. Sprawcy to ludzie materialnie upośledzeni. Łamiąc zasadę powszechnej ochrony własności, niekoniecznie musieli odrzucać zasadę nie kradnij. Prawdopodobnie stosowali ją w postaci zawężonej do swoich. To wyjaśnia, dlaczego łatwiej było przywłaszczyć mienie pańskie, żydowskie, niemieckie czy państwowe, niż należące do sąsiada ze wsi.

Szabrownicy rabusie dogadywali się często z zarządcami fabryk, którzy trzymali w magazynach produkcję z ostatnich miesięcy wojny, albo za łapówkę załatwiali sobie kolejny przydział na mieszkanie, które doszczętnie ogołacali. Wicestarosta Kudowy pięć razy w ciągu pół roku zmieniał mieszkanie, w jednym nie pomieszkał nawet doby, ale wyprowadzając się, zabierał wszystko.

Zdarzały się też akcje godne filmowego pułkownika Kwiatkowskiego: do zarządu miejskiego we Wrocławiu przyjechał oficer, który przedstawił się jako pełnomocnik marszałka Michała Roli-Żymierskiego, ministra obrony i dowódcy wojska. I zażądał “dla Michasia” 12 samochodów. Dostał je i interes pewnie by mu się udał, gdyby nie został przypadkowo nakryty w jednej z bram, gdy zmieniał tablice rejestracyjne wozów.

Delegat “Michasia” należał do grupy ryzykantów, bo rozsądni szabrownicy aż tak bezczelni nie byli. Dostarczali na przykład zdobycz do sklepów komisowych, a te wystawiały kupującym zaświadczenia, że nabyty przedmiot pochodzi od nich, a nie z “ulicy” czy od Niemca.

Powszechną praktyką był także szaber z drugiej ręki. Interes życia można było zrobić na największym i najsłynniejszym szaberplacu w Polsce, który we Wrocławiu rozciągał się na pustej przestrzeni po dzielnicy wyburzonej przez Niemców na potrzeby lotniska niezbędnego podczas oblężenia miasta przez Armię Czerwoną.

Recenzja książki ”Wygnańcy. Przesiedlenia i uchodźcy w dwudziestowiecznej Europie”: ”Europejskie tułaczki” Z jednej strony tysiące łapserdaków w butach z cholewami, obarczonych plecakami, kanciarze, szabrownicy, rozwłóczeni żołnierze, Sowiety, Żydzi-wszystkoroby, paniusie skromnie spekulujące i pospolici złodzieje, z drugiej strony Niemcy z białymi opaskami, Niemki w spodniach wlokące jakieś wózki, manatki, tłumoczki; mówiące wolapikiem, szachrują, oglądają, oddają, wracają, pakują i popychają się, największa kupa dziadostwa na największej kupie cegieł i rumowiska w Europie – pisał w listopadzie 1945 r. znakomity lwowski matematyk Hugo Steinhaus.

Na tym rumowisku sprzedawano prawie wszystko: wagon cegły szamotowej i ozdobnych kafli z rozebranych pieców, wazę z miśnieńskiej porcelany, cały warsztat szewski, maszynę do pisania. Poszukiwane były pierzyny, a że zajmowały zbyt dużo miejsca w bagażu szabrowników, rozpruwano je, wyrzucając pierze, a pakowano same wsypy. Gruzy okolicznych domów wyglądały jak pokryte śniegiem.

Znaleźli się też i tacy, którzy wyszabrowali i sprzedali Fryderyka Wielkiego. Pruski król był ze spiżu, stał (a właściwie siedział na koniu) na wrocławskim rynku do roku 1944, kiedy w obawie przed bombardowaniami Niemcy ściągnęli go z cokołu i ukryli w tzw. Szwedzkim Szańcu na peryferiach. I z tego właśnie schronu wyciągnęli go w 1947 r. trzej zaradni osobnicy, którzy uznali, że na pruskim władcy można nieźle zarobić. Sprzedali Fryderyka odlewni dzwonów za 260 tys. zł, co wówczas było równowartością 1,5 tony cukru.

Do pomocy w rozbiórce szabrownicy zatrudnili niczego nieświadomych kowali, a wspomagali ich również przygodni przechodnie – prasa donosiła, że do demontażu pomnika włączyli się nawet saperzy. W niewyjaśnionych okolicznościach cała sprawa się wydała i trójka szabrowników oraz ich Bogu ducha winni pomocnicy stanęli przed Sądem Okręgowym we Wrocławiu. Dwóch oskarżonych dostało po dwa lata więzienia (potraktowano ich łagodniej, bo byli więźniami Auschwitz), a dwóch uniewinniono. Ale król się nie ocalił, jako że wcześniej trafił do ludwisarskiego pieca.

Los Starego Fryca to jednak nic takiego w porównaniu z wyszabrowaniem statku o długości 22 m i szerokości 5 m z jeziora Trzesiecko w Szczecinku. “Chrobry” (został przechrzczony po wojnie, pierwotnie nazywał się “Deutschland”) zniknął w 1946 lub 1947 r. i jego dalsze losy są tajemnicą. Według jednej z hipotez trafił do Poznania. Podobno został porzucony, bo szabrownicy uznali, że nie dadzą rady dowieźć go do celu. Rzeki blokowały zerwane mosty, a transport drogowy ani kolejowy nie wchodził w grę ze względu na rozmiary. Statek ponoć utknął gdzieś na Warcie.

Transport towaru był pewnym problemem, bo – jak w lipcu 1945 r. donosiła “Gazeta Dolnośląska”: U wszystkich ulic wylotowych czatują patrole milicji drogowej, które niedelikatnie pozbawiają amatorów szabru owoców ich ciężkiej, wielodniowej pracy . Ale prawda była taka, że w milicyjne sieci wpadało w ciągu miesiąca od kilku do kilkunastu szabrowników. Stróże nowego porządku, często przypadkowi, zbyt gorliwi nie byli. A poza tym zarabiali 400-800 zł miesięcznie, czyli tyle, ile wynosił dzienny zarobek szabrownika detalisty.

Zawsze jednak milicjanci stanowili utrudnienie, dlatego poszukiwano dojścia do transportu oficjalnego. Zdesperowany prezydent Wrocławia Bolesław Drobner 1 sierpnia 1945 r. zabronił wyższym rangi urzędnikom miejskim wyjazdu bez zezwolenia, bo uznał, że wpuścił wilki do owczarni. Nie bez racji.

Stanisław Kulczyński, pierwszy rektor Uniwersytetu Wrocławskiego, wspominał, że gdy na wrocławskich rogatkach zginęły od wybuchu miny żony dwóch pracowników zarządu miasta, trumny z ich ciałami zostały załadowane do zamkniętego samochodu, żeby je przewieźć do Krakowa, gdzie miały być pochowane. Żegnaliśmy z głębokim współczuciem owdowiałych towarzyszy. Ale doktor Drobner, lepszy od nas znawca duszy ludzkiej, uparł się, aby auto otworzyć. Klucz gdzieś się zapodział. Pod odbiciu drzwi zauważyliśmy dwie trumny, a obok nich dwa worki kawy…

Drobniejsi szabrownicy decydowali się na podróż szabrobusami, czyli autobusami Orbisu kursującymi z Wrocławia do Katowic, Krakowa i Łodzi. Bilet kosztował 550 zł, a za 20 tys. (ze zrzutki kilku szabrowników) kierowca godził się wziąć tylko połowę pasażerów, robiąc w ten sposób miejsce na towar. Bywało, że i tych pasażerów wysadzał po drodze, a Orbis nie chciał zwracać pieniędzy za bilety.

Hurtownicy kombinowali własny transport na państwowych papierach. Właściciel ciężarówki Renault, która kursowała z Krakowa do Wrocławia, zarejestrował ją w Inspektoracie Świadczeń Rzeczowych w Chrzanowie. Oczywiście była to fikcja – kierownik inspektoratu dostawał za to 15 tys. zł miesięcznie, ale musiał dodatkowo dostarczać oryginalne blankiety rozkazów wyjazdu.

Natomiast rentowność samochodu okazywała się imponująca. Podczas jednego z kursów ciężarówka przewiozła do Krakowa fortepian (kupiony we Wrocławiu za 4 tys. zł) i dwa pianina (po 3,5 tys. zł), a wszystkie te instrumenty zostały sprzedane za 52 tys. zł. Właściciel ciężarówki wziął 20 tys. zł, milicjanci, którzy zatrzymali ciężarówkę na głównym punkcie kontrolnym w Brzegu, zainkasowali 5 tys. zł łapówki. Reszta była czystym zyskiem i wynosiła mniej więcej tyle, ile zarabiał przez dwa miesiące (w 1946 roku) urzędnik komisji specjalnej do walki z szabrem.

Szabrownicy wpadli, bo trafili na nieprzekupnego (lub niezadowolonego z wysokości łapówki) oficera Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Ciężarówka i towar zostały zarekwirowane, ale okręgowy urząd likwidacyjny, który powinien je otrzymać, musiał obejść się smakiem – dowództwo wojsk wewnętrznych monitowane kilkakrotnie o wydanie pojazdu oświadczyło, że go nie odda, i też zarobiło na szabrze.

Poszukiwacze łatwych fortun nie dawali jednak za wygraną. Władza zresztą też. Dudni woda, dudni, w szabrowanej studni,/ przyjechać tu łatwo, wyjechać stąd trudniej – przestrzegał fraszkopis po wprowadzeniu we wrześniu 1945 r. przepustek na wyjazd z Wrocławia.

W nocy z 5 na 6 września 1946 r. Służba Ochrony Kolei przeprowadziła obławę na wrocławskich stacjach, wyłapując szabrowników wywożących łupy z miasta

Szabrownictwo na ziemiach odzyskanych to temat pełen dramatyzmu i ludzkich tragedii. Po zakończeniu II wojny światowej, gdy Polska odzyskała tereny na zachodzie i północy, rozpoczął się trudny proces odbudowy i zasiedlania tych ziem. Niestety, w tym okresie pojawiło się również zjawisko szabrownictwa, które miało ogromny wpływ na życie mieszkańców.

Po wojnie ziemie odzyskane były w dużej mierze zniszczone i opuszczone. Ludność niemiecka została wysiedlona, a na ich miejsce przybywali Polacy z różnych części kraju, często z Kresów Wschodnich. W tym chaosie i niepewności szabrownicy wykorzystywali sytuację, aby wzbogacić się kosztem innych.

Działalność szabrowników

Szabrownicy kradli wszystko, co miało jakąkolwiek wartość – od mebli, przez sprzęt rolniczy, po biżuterię i inne cenne przedmioty. Często działali w zorganizowanych grupach, co utrudniało ich schwytanie. Wykorzystywali brak stabilności i porządku, aby bezkarnie plądrować opuszczone domy i gospodarstwa.

Reakcja społeczności i władz

Mieszkańcy ziem odzyskanych, mimo trudnych warunków, starali się bronić swojego mienia. Organizowali straże obywatelskie i współpracowali z milicją, aby chronić swoje domy i dobytek. Władze również podejmowały działania mające na celu zwalczanie szabrownictwa, jednak skuteczność tych działań była różna.

Współczesne spojrzenie

Dziś szabrownictwo na ziemiach odzyskanych jest wspominane jako jedno z wielu wyzwań, z jakimi musieli zmierzyć się pierwsi osadnicy. Jest to również temat badań historycznych, które starają się zrozumieć skalę i wpływ tego zjawiska na proces odbudowy i zasiedlania tych terenów.

Przykłady z ostatnich lat

Niestety, zjawisko szabrownictwa nie zniknęło całkowicie. W ostatnich latach, podczas klęsk żywiołowych, takich jak powodzie, pojawiają się doniesienia o szabrownikach, którzy wykorzystują sytuację, aby okradać poszkodowanych123. Policja i wojsko podejmują intensywne działania, aby chronić mienie i zapewnić bezpieczeństwo mieszkańcom.

Szabrownictwo to smutny, ale ważny element naszej historii, który przypomina o trudnych czasach i wyzwaniach, z jakimi musieli zmierzyć się nasi przodkowie.

Źródło: polityka.pl, gazeta.pl, nto.pl, onet.pl

Fot.

Dodaj komentarz