Ta pozornie zwykła niedziela, 17 marca 1996 roku, nieoczekiwanie zmieniła się w koszmar, który wstrząsnął opinią publiczną. Wojtek Król, student warszawskiej politechniki, zginął. Na ulicy. W środku dnia. Na oczach przechodniów.
Dramat zaczął się w momencie, gdy Roberta zaatakowali i okradli dwaj mężczyźni. Jego słowa „Pomocy, łapcie ich. Złodzieje” zburzyły sielski obraz niedzielnego popołudnia. W pobliżu akurat przebywali Tadzik i Kasia, czyli sąsiad i dziewczyna, z którą Robert handlował na giełdzie przy ulicy Grzybowskiej. Tadeusz natychmiast ruszył w pościg za zbiegami.
W tym czasie, nieco dalej, chodnikiem szedł Wojtek Król, student z Kołobrzegu. Gdy uciekinierzy znaleźli się na jego wysokości, Tadeusz krzyknął do Wojtka, aby ten podstawił im nogę. Wojtek nie zareagował, tylko powoli snuł się dalej.
***
Tadzik biegł co sił, gdy nagle jeden z napastników odwrócił się i strzelił. Pocisk skierowany w stronę Tadeusza trafił Wojtka. Chłopak upadł. Z rany sączyła się krew. Przypadkowi świadkowie podbiegli do studenta i zaczęli prowizorycznie tamować krwotok. Wojtek walczył o następny oddech. I kolejny, i kolejny. Słabł z każdą sekundą. Oczy zaszły mu mgłą. Coraz mocniej pogrążał się w mroku. W jednej chwili dźwięki otoczenia zupełnie się rozmyły, aż w końcu uliczny gwar ucichł.
Bandyci byli nerwowi i niezbyt rozmowni. Chcieli jak najszybciej odjechać. Tak opisał ich taksówkarz, który tradycyjnie czekał tego dnia na postoju w nadziei na zarobek. Twierdził, że miał włączone radio, dlatego nie usłyszał strzału. Nie miał pojęcia, co wydarzyło się przed chwilą. Mężczyźni wysiedli w pobliżu przystanku na ulicy Świętokrzyskiej i poszli w kierunku Emilii Plater. Dopiero gdy taryfiarz wrócił, po chwili zdał sobie sprawę, że pomógł zbiec przestępcom.
Wojtek Król – zwykły chłopak
Siostra Wojtka o tragedii dowiedziała się z telewizji. W wiadomościach pokazali ciało leżące na chodniku. Szok i niedowierzanie zmieniły się w przerażenie, gdy zrobiono zbliżenie na pozornie nieistotny szczegół – buty. Były identyczne z tymi, w których chodził jej brat. Ręce kobiety zaczęły drżeć, a język uwiązł w gardle. W głowie kłębiły się dziesiątki pytań i wątpliwości. „Nie, to nie może być Wojtek” – podpowiadało serce. Niestety sprawdził się najgorszy scenariusz. Gdy okazało się, że to Wojtek zginął, jej świat na moment stanął. Musiała zmierzyć się z nową rzeczywistością, która diametralnie różniła się od wszystkiego, z czym spotkała się do tej pory.
Śmierć 20-latka wywołała zdecydowaną reakcję studentów i znajomych. Wspominali go jako pogodnego, sympatycznego, pomocnego kolegę. Nie mogli uwierzyć, że zwykły, spokojny chłopak, który nie szukał problemów, zginął na ulicy, przy ludziach.
***
Tuż po tragedii mieszkańców stolicy sparaliżował strach. Ulice, które zwykle tętniły życiem, nagle opustoszały. Ludzie, z uwagi na swoje bezpieczeństwo, woleli zostać w domach. Zuchwałość przestępców wstrząsnęła rodziną oraz przyjaciółmi Wojtka, poruszyła całą Polskę i skłoniła do refleksji. W odpowiedzi na społeczny niepokój będący konsekwencją tej tragedii, przedstawiciele samorządów studenckich postarali się zorganizować spotkania z najważniejszymi osobami w państwie, łącznie z marszałkiem sejmu i ministrem spraw wewnętrznych. Zamierzali porozmawiać z nimi o tym, jak władze traktują problem przemocy i przestępczości. Sprawa szybko nabrała więc wymiaru politycznego. Podgrzewanie atmosfery było nie na rękę zwłaszcza policji. Na organach ścigania ciążyła gigantyczna presja. Mijała godzina za godziną, a zabójca nadal był na wolności. To dolewało oliwy do ognia.
Potencjalni sprawcy
Na podstawie rysopisów podanych przez świadków sporządzono portret pamięciowy zabójcy. Poszukiwano mężczyzny w wieku około 20–25 lat, mającego 175–180 cm wzrostu, o masywnej budowie ciała i z zadrapaniem na lewym policzku. To w połączeniu z nagrodą w wysokości 17 tys. zł doprowadziło do zatrzymań. Zaoferowana suma znacznie przyspieszyła zbieranie informacji, co zaowocowało licznymi zgłoszeniami i ostatecznie wytypowaniem potencjalnych sprawców. Jak ustalono, taksówką uciekało trzech mężczyzn. Jeden był pomocnikiem – stał na czatach, gdy pozostali okradali Roberta.
W ręce policji trafili Mariusz S., Artur K. i Mariusz C. Wszyscy uważali się na zwykłych obywateli, jednak w rzeczywistości tacy przeciętni nie byli. Mieli sporo za uszami. Mariusz S., „Tajson”, z zawodu mechanik, był znany w miejscowym półświatku. Lubił boks, co nieraz przydawało mu się, gdy stał na bramce w klubie albo brał udział w osiedlowych bijatykach. Natomiast Artur K. oraz Mariusz C. to miejscowi cwaniacy, którzy od czasu do czasu wchodzili w mniej lub bardziej zażyły konflikt z prawem.
Aresztowania poprzedziła fala protestów w Gdańsku, Łodzi i w Warszawie. W stolicy demonstranci przeszli sprzed politechniki w rejon Urzędu Rady Ministrów, niosąc transparenty z hasłem: „To mógł być każdy z nas”. Przy ulicy Lwowskiej pojawiło się więcej patroli policji. Mieszkańcy upamiętnili Wojtka Króla, wieszając na ścianie budynku, przy którym zginął, drewniany krzyż. Ludzie chcieli pokazać, że pamięć o niewinnie zabitym chłopaku trwa, a społeczeństwo nie jest obojętne wobec aroganckiego bezprawia.
Ślepy zaułek
Oskarżeni stanowczo zaprzeczyli, że 17 marca byli na Lwowskiej. Najmocniejsze alibi przedstawił Mariusz C. Twierdził, że w dniu zabójstwa towarzyszył przyjacielowi podczas odbioru jego dziewczyny z dzieckiem ze szpitala.
Rozbieżności w opisach napastników utrudniały jednoznaczne przypisanie im winy. Żadna z przynajmniej kilkunastu osób nie była w stanie bez wątpienia wskazać, który z mężczyzn pociągnął za spust. Jedni przekonywali, że strzelał Artur. Okradziony Robert również stwierdził, że to Artur przystawił mu pistolet do głowy, jednak później się z tego wycofał. Inni uważali, że to nie Artur K. zabił. Niektórzy świadkowie nie byli nawet pewni tego, czy zatrzymani mężczyźni to ci, którzy 17 marca uciekali ulicą Lwowską. Taksówkarz stwierdził, że nie jest w stanie przypomnieć sobie twarzy bandytów; podobnie nie pamiętał ich sprzedawca w sklepie, w którym przed rabunkiem rzekomo kupili piwo.
Anna B., przypadkowa kobieta w centrum strzelaniny, dość dobrze widziała obu uciekinierów. Jeden był szatynem o jasnej karnacji, drugi – krępy, o śniadej cerze, z twarzą poprzetykaną ciemnym zarostem. Na chwilę spotkała się z ich zimnym wzrokiem. Zastygła ze strachu. Jej serce gwałtownie zabiło, a w głowie zawrzało od myśli o ucieczce, mimo że nogi odmawiały posłuszeństwa. Na szczęście dla kobiety obaj pobiegli dalej, wprost do taksówki w pobliżu placu Politechniki. Mimo to również Anna, próbując przywołać w pamięci jak najwięcej szczegółów z tego dnia, im mocniej chciała pomóc, tym bardziej niczego nie była pewna. Policja i prokuratura zabrnęły w ślepy zaułek.
Chcesz poznać kulisy tej sprawy? Sięgnij po Detektywa Wydanie Specjalne 2/2024 (tekst Miłosza Magrzyka pt. To mógł być każdy z nas). Cały numer do kupienia TUTAJ.