Zabójca z pikiety… Tak nazwała go prasa na początku lat 90. ubiegłego stulecia. To on uznawany jest za jedynego w Polsce seryjnego zabójcę, który nie został zatrzymany i osądzony. Seria zabójstw gejów z Łodzi do dziś jest największą niewyjaśnioną zagadką kryminalną w historii polskiej kryminalistyki.
Pod koniec lat osiemdziesiątych bycie gejem nie było powszechnie akceptowane. Nie da się ukryć, że samotny kawaler wzbudzał podejrzenia sąsiadów. Dlatego geje spotykali się na tzw. pikietach, miejscach publicznych, których drugie znaczenie znali tylko wtajemniczeni. Jednym z takich miejsc w Łodzi był park obok dworca Łódź Fabryczna. To tam w większości zaczynały się ostatnie godziny życia ofiar zabójcy. To o ni8m mówi się zabójca z pikiety
Zabił siedmiu mężczyzn i do dziś nie znamy jego nazwiska. Nie wiadomo, czy umarł, wyjechał z Polski, a może nadal żyje wśród nas i wciąż pozostaje niebezpieczny.. Mordował w latach 1988-93. Dlaczego zabijał? Też nie wiadomo, są tylko domysły.
Zabójca z pikiety: kto mu sprzyjał?
Mordercy na pewno sprzyjał czas przemian politycznych. W całym kraju można było odczuć nadejście zmiany ustroju. Nie inaczej było na ulicach przemysłowej Łodzi. Ludzie, którzy przez lata byli tłamszeni zgodnie z obowiązującym ustrojem, mieli już dość ukrywania swojej tożsamości i zaczynali domagać się wolności. Przez kraj przetaczały się strajki, a w dużych miastach pojawiły się nawet pikiety homoseksualistów. Rzecz nie do pomyślenia we wcześniejszych czasach.
Do tego zmiana Milicji Obywatelskiej w policję. Zmieniali się ludzie. Jedni odchodzili z organów ścigania, przychodzili nowi. Mniej doświadczeni w dochodzeniowym rzemiośle. To dlatego wiele trudnych spraw z tamtego czasu pozostała nigdy nierozwiązana.
Zabójca z pikiety: modus operandi
Mężczyźni ginęli nocą, w swoich mieszkaniach.
– Ofiara i zabójca zostawali sam na sam. Nawet jeśli było to poprzedzone jakąś prywatką, to był to moment wyczekany, gdy oni zostawali sami i wtedy coś się działo. Prawdopodobnie dochodziło do stosunku, o czym świadczyłoby, że ofiary było roznegliżowane. Natomiast to nie świadczy, że do tego stosunku faktycznie doszło – tłumaczy Arkadiusz Lorenc, autor książki „Morderca z pikiety”.
– Miał czas, aby oddalić się z miejsca zdarzenia, a ciała odnajdywano po kilku dniach. To daje dużą przewagę sprawcy i utrudnienie w zabezpieczaniu śladów – wyjaśnia Joanna Stojer-Polańska, kryminalistyczka.
Mężczyźni ginęli w różny sposób. Jedne ofiary były krępowane i bite, inne duszone, niektórzy ginęli od ciosów nożem. Jeden ze śledczych zajmujący się badaniem serii zbrodni, mówi, że w niektórych przypadkach mowa tu o tzw. nadzabijaniu.
Pierwsza zbrodnia
Zabójca zaatakował po raz pierwszy we wrześniu w 1988 r. Ofiarą był rencista Stefan W., który dorabiał handlem na Węgrzech. Do morderstwa doszło w domu ofiary, gdzie rencista zaprosił na randkę przyszłego mordercę. Jak ustalono podczas śledztwa, Stefan W. był duszony, pchnięty nożem w klatkę piersiową, otrzymał też kilka niegroźnych ran ciętych.
Na koniec zwłoki zostały przygniecione meblościanką. Sprawca zabrał swojej ofierze magnetowid, aparat fotograficzny, dwa sygnety. Policję powiadomiła sąsiadka denata, którą zaniepokoił smród rozkładającego się ciała na klatce schodowej.
Drugą ofiarą zabójcy był Jacek C. przewodnik PTTK. Napastnik zaatakował go w jego mieszkaniu podczas randki w lipcu 1989 r. Przewodnik został uduszony ścierką kuchenną, wepchniętą głęboko w usta. Funkcjonariusze zastali zwłoki z rękami związanymi sznurkiem pakowym. Nogi miał skrępowane paskiem od spodni. Tym razem bandyta ukradł telewizor i pieniądze. Ofiara nie miała nic więcej cennego w domu. Większość pieniędzy przewodnik przeznaczał na zakup książek.
Kolejnym na liście zbrodni znalazł się Bogdan J., aktor teatralny. Zginął od ciosów ostrym narzędziem. Było to w listopadzie 1989 r. Liczne rany kłute były zadawane z taką wściekłością, że nóż przebił ciało mężczyzny na wylot. Schemat działania mordercy był taki sam jak wcześniej: towarzyszył mu alkohol, seks i na końcu kradzież. Tym razem sprawca zabrał magnetowid, kasety VHS, lornetkę, książeczki oszczędnościowe oraz złoty sygnet. Zginęło też kilkaset dolarów.
Śledczy mieli niełatwy orzech do zgryzienia. Morderca otrzymał pseudonim „z pikiety” – odnosiło się to do protestów homoseksualistów. Śledztwo trwało, gdy seryjny zabójca zaatakował ponownie — tym razem w lutym 1990 r. Zabił Andrzeja S. rencistę chorego na schizofrenię. Zadał mu liczne rany kłute nożem kuchennym ofiary. Zabrał telewizor, ubrania i pieniądze.
Zabójca z pikiety – czarna seria trwa
Kolejne zabójstwo nastąpiło w lipcu tego samego roku. Tym razem ofiarą był Jakub M., rolnik. Został uduszony w lesie. Rolnik mieszkał z rodzicami, dlatego uprawiali miłość na łonie natury, gdzie mogli się czuć niczym nieskrępowani. Po wszystkim morderca zamaskował zwłoki ściółką leśną. On jako jedyny nie zginął w odróżnieniu od pozostałych ofiar w mieszkaniu. Policja już wtedy zauważyła też pewną prawidłowość: do wszystkich zabójstw doszło w miesiącach, które w swojej nazwie miały literę L.
W lutym 1992 r. zginął Jan D., właściciel smażalni ryb. Denat głowę miał obwiązaną przewodem elektrycznym, złamany nos, a zmarł na skutek urazów czaszki. Zwłoki zostały przykryte poduszkami i kołdrą. By zatrzeć ślady, morderca próbował bezskutecznie je podpalić. Zabrał magnetowid i notes z adresami, numerami telefonów i terminami spotkań. Ostatnią ofiarą był Kazimierz K. emeryt. Zginął w lipcu 1993 r. Zabójca zadał mu ciosy w głowę tępym narzędziem, emeryt miał też złamany nos, rozerwane nozdrza oraz naderwane ucho. Na ciele znaleziono liczne siniaki i otarcia. Zgon denata nastąpił przez uduszenie. Morderca zabrał radiomagnetofon, skórzaną odzież oraz nóż z kuchni.
Co ustalili śledczy?
Ponoć morderca posługiwał się imieniem „Roman”. Gdy zabił po raz pierwszy, mógł mieć około 20 lat. Świadkowie zeznali, że widzieli mężczyznę krępej budowy ciała, był blondynem, z lekko falującymi blond włosami, o urodzie — jak to określali — łagodnej, wzrostu około 175-180 cm. Miał mieć też tatuaże w stylu więziennym – litery na lewej dłoni, kropki na grdyce i przy lewym oku.
Ponoć według więziennego slangu, to znaki alkoholika, grypsera i skazańca, któremu nie zależy na wolności. Naoczny świadek, zamieszany w sprawę ostatniej zbrodni, który odbył stosunek seksualny z „Romanem” i przeżył, po kilku miesiącach zmarł na AIDS. Wcześniej zeznał, że „Roman” dużo opowiedział mu o sobie. Był rozgoryczony życiem. Podobno zgwałcono go w poprawczaku w wieku 15 lat. Sprawcą był jego wychowawca. Jako dorosły pracował w przemyśle włókienniczym, mieszkał z matką. Jego życie było beznadziejne — tak opowiadał o sobie.
Jeśli był chory na AIDS przed 1996 r., to ludzie zarażeni przez niego mieli niewielkie szanse na przeżycie choroby. Policja otrzymała kilka donosów, które miały doprowadzić do wykrycia mordercy. Był to jednak ślepy zaułek. Żaden sygnał się nie potwierdził. Sprawdzono dziesiątki tropów, przesłuchano setki gejów. Śledztwo stanęło w martwym punkcie, aż w końcu je umorzono. „Roman” przepadł bez śladu.
Nieznany powód zbrodni
Dlatego najbardziej prawdopodobna hipoteza zakłada, że seryjny morderca gejów od dawna nie żyje. Inna mówi, że na stałe opuścił terytorium Polski, lub przebywa w zakładzie karnym za morderstwo innego rodzaju.
Poza tożsamością sprawcy zagadką jest także powód, dla którego to robił. Na uwagę zasługuje fakt, iż w większości przypadków z miejsc zbrodni znikały drogocenne rzeczy i pieniądze, co wskazuje na motyw rabunkowy. Pojawiają się jednak głosy, że przyczyną tragicznych wydarzeń była nienawiść mordercy do swojej orientacji seksualnej.
Sprawą już w 2010 roku zajęło się łódzkie Archiwum X. Do akt spraw wracają nawet po kilkunastu latach. Na nowo analizują dowody, jeszcze raz sprawdzają różne hipotezy zdarzeń. Praca policjantów z Archiwum X oparta jest na latach doświadczeń. W tym przypadku nie udało się jednak rozwikłać sprawy. Zabójca z pikiety nigdy nie poniósł kary za dokonane zbrodnie. Nie wiadomo też, czy w ogóle żyje!
Zabójca z pikiety: Z perspektywy czasu…
W łódzkich gazetach próżno było szukać śladów informacji o brutalnych zabójstwach. Policja poprosiła o pomoc media dopiero po ostatnim, siódmym zabójstwie. Nie było nawet mowy o tym, by sugerować, że w Łodzi działał seryjny morderca homoseksualistów.
„Dziennik Łódzki” donosił 16 lipca 1993 roku: „W niedzielę, 11 lipca, w Łodzi przy ul. Konstytucyjnej 5 dokonano brutalnego zabójstwa. We własnym mieszkaniu zamordowano mężczyznę. Na podstawie zeznań świadków sporządzono portret pamięciowy zabójcy. Osoby, które na podstawie rysopisu i zamieszczonego portretu pamięciowego mogą pomóc w identyfikacji sprawcy zabójstwa, proszone są o kontakt telefoniczny lub osobisty z komendą…”.
Tego samego dnia na prośbę policji podobny komunikat z portretem pamięciowym drukuje „Express Ilustrowany”.
Seria bez precedensu
Rysopis pokrywa się z tym, co policjantom powiedzieli świadkowie. Tak więc tajemniczy zabójca miał według policji mieć około 27 lat (dziś miałby więc 44-45). Był dość wysoki (178 cm), oczy piwne, ciemnoblond włosy czesane na bok. Miał też znaki charakterystyczne: przy lewym oku wytatuowaną niebieską kropkę noszącą ślady usuwania. Drugą niebieską kropkę miał wytatuowaną na krtani. I na palcach lewej dłoni jakieś fragmenty tatuażu, niewyraźne litery także noszące ślady usuwania. To wszystko, co o nim wiemy.
– Ta czarna seria nie miała precedensu. Owszem, w kraju zdarzały się morderstwa, w których ginęły osoby o homoseksualnej orientacji. Pojedyncze zabójstwa zdarzały się na przykład w Warszawie lub Olsztynie i zatrzymywano sprawców – wspominał przed rokiem na łamach „Gazety Wyborczej” Krzysztof Mecwaldowski, który pracował przed laty jako naczelnik wydziału kryminalnego w łódzkiej komendzie. Potem – z Andrzejem Szczepańskim, byłym naczelnikiem wydziału dochodzeniowo-śledczego – zajął się sprawami z „Archiwum X” łódzkiej komendy wojewódzkiej policji. – Za każdym razem dokładnie sprawdzaliśmy, czy tamci zabójcy mieli coś wspólnego z łódzkimi morderstwami. I wychodziło na to, że nie, bo albo posiadali żelazne alibi, albo w chwili, gdy ginęli łodzianie, siedzieli w więzieniach.
Dlaczego zabijał?
Przesłuchano ponad 380 osób, sprawdzano zakłady poprawcze, przeszukano dom po domu i mieszkanie po mieszkaniu na ulicy, przy której wysiadł z nocnego autobusu Roman. Wreszcie sporządzono nowy, bardziej szczegółowy od poprzedniego portret pamięciowy. Świadkowie, którym go pokazano, stwierdzili zgodnie: tak właśnie wyglądał Roman. Ale mimo że portret na prośbę łódzkiej policji trafił do gazet w całej Polsce, nie udało się trafić na trop młodego mężczyzny.
– To kolosalna praca wykonana przez milicję, a potem policję. I zero efektów – wzdycha Szczepański. – Nie wiemy nawet, czy we wszystkich tych przypadkach był to ten sam zabójca.
Dlaczego zabijał? – Niewykluczone, że to była osoba, na którą bardzo źle działał alkohol – mówi Mecwaldowski. – Pozostałości po alkoholowych libacjach znajdowaliśmy po każdym morderstwie. Może zabójca robił się agresywny, gdy wypił za dużo? A może nienawidził homoseksualistów?
Ślepy Maks – postrach przedwojennej Łodzi. Czytaj TUTAJ
Źródło: gazeta.pl, onet.pl, magazyndetektyw.pl, lodz.pl
Fot. policja.pl