Zabójstwo Tomka Jaworskiego

Był czerwiec 1997 roku. Warszawa, Bielany — polana w Parku Młocińskim, noc, młodzież kończąca szkołę, ognisko, gitarowe akordy i żarty do północy. Tomek Jaworski, 19 lat, maturzysta z marzeniami, stał wśród przyjaciół, śmiejąc się, opowiadając o planach na przyszłość. Nie wiedział, że ta noc zmieni wszystko.

Zabójstwo Tomka wywołało w środowisku lokalnym i ogólnopolskim falę oburzenia i troski. Odbywały się marsze pamięci, debaty o przemocy wśród młodzieży. A także refleksje nad tym, jak reagują służby i instytucje na sygnały patologii u młodych. W dłuższej perspektywie sprawa stała się jednym z głośnych symboli lat 90. — czasu gwałtownych przemian, gdy nowe wolności mieszały się z chaosem wartości i rosnącą przemocą uliczną.

Również późniejsze losy niektórych skazanych (odwołania, ponowne procesy, a w niektórych przypadkach — recydywa po wyjściu) otworzyły dyskusję o resocjalizacji i ryzyku recydywy w systemie penitencjarnym.

Warszawa, Bielany — Park Młociński, polana porośnięta trawami, drzewa szumiące w ciepłym wietrze, ognisko, gitarowe akordy, śmiechy. Młodzież — maturzyści i absolwenci — zebrała się, by uczcić nowo zdobyte świadectwa. By przegonić stresy, by poczuć zapach wolności: „koniec szkoły, początek życia”.

W tej grupie był on — Tomasz „Tomek” Jaworski, lat dziewiętnaście, spokojny, rozsądny, z marzeniami. Mówił znajomym: „Chcę studiować, robić coś dobrego, pomagać ludziom”. Planował architekturę albo psychologię. Tego wieczora śmiał się, rozmawiał, dzielił się radością z rezultatów egzaminów. Nie wiedział, że zaraz stanie się celem.

Przed północą pojawili się oni — obcy, ale zmieszani w cień imprezy, z kijami bejsbolowymi, butelkami w rękach, z łuną agresji. Relacje świadków mówią, że wtargnęli na polanę, zaczęli atakować, wywołać panikę, bić ludzi, domagać się adresów, pytać, kto uszkodził ich auto, – „bo im się wydawało”, że ktoś z bawiących się zrobił rysy na lakierze. Informacje te zbiegają się z publikacją Onetu: „Chłopaków wydawało się, że to ktoś z maturzystów zarysował im zderzak”.

Z czarnego krzaku usłyszano gwizd — może to Tomek, próbując się upewnić, że nikt się nie zgubił, może coś powiedzieć, może kogoś wezwać. To wystarczyło, by napastnicy zwrócili na niego uwagę. Złamano kij bejsbolowy na jego głowie, rzucili pałki, kopali, bili. Jeden świadek relacjonował, że widział, jak padł krzyk: „Proszę, zabijcie mnie szybko” — słowa, które odtąd miały być symbolem tej tragedii.

Trzej ukrywający się w zaroślach koledzy usłyszeli krzyki, przerażone szepty. Nie mieli odwagi wyjść. Jeden z nich później zeznał w sądzie, że słyszał, jak ktoś wołał: „Przestańcie! Nic wam nie zrobiłem! Oddam wam wszystko!”.

Ręka i głowa Tomka zostały przytrzaśnięte klapą bagażnika — to fragment, który pojawia się w relacjach byłego policjanta: „Przytrzasnęli mu rękę i głowę klapą od bagażnika”.

Z powodu krwawienia, bólu i ciągłego bicia, był już w stanie skrajnej wyczerpania, gdy wrzucono go do bagażnika i wywieziono.

Docelowo przewieziono go do mieszkania Moniki S. (Moniki Szymańskiej / Moniki Sz.) na Bródnie. Tam rozegrała się część najgorsza — kilkanaście, nawet dwadzieścia godzin tortur. Oprawcy włączali telewizor, pili, jedli, robili sobie przerwy jakby to był dramatyczny performance. Jeden z materiałów opisuje: „Pijali, jedli, oglądali telewizję, spółkowali ze sobą, wyjeżdżali na zmianę do domu. Po prostu się bawili. Bo dla nich to, co się dzieje w mieszkaniu, jest po prostu rozrywką.”

Z dokumentów i relacji wynika, że przywiązano Tomka kablami do kaloryfera. Przytrzymywano ręce i głowę, golono mu włosy, przypalano papierosami, wlewano wrzątek, grożono, prowadzono psychiczny terror. Dobowe cierpienie narastało — nie było litości, nie było przerwy. Wśród akcji padło: „Dobijcie mnie, nie mam już siły”.

Kiedy oprawcy uznali, że Tomek nie wie, nic nie wskaże — zapadła decyzja: trzeba dokończyć. Nad Kanałem Żerańskim wykopano dół. Marek Sz. i Tomasz K. kopali, podczas gdy Monika zagadywała, usypiała czujność. W momencie, gdy nad dół sprowadzono Tomka, padł ostatni akt dramatu: zadano cztery ciosy nożem w okolice serca. Powłoka publicystyczna podaje, że po pierwszym ciosie miał wypowiedzieć słowa „Dobijcie mnie”.

Monika, wolna od bezpośredniego ciosu, miała nadepnąć na jego ciało, sprawdzić, czy jeszcze oddycha, stwierdzić: „To zawsze tak po nożu.”

Zwłoki zalały benzyną, podpalono je, a następnie zasypano cienką warstwą ziemi.

Śledztwo ruszyło na poważnie dopiero, gdy Grażyna Biskupska, komisarz wydziału dochodzeniowego na Żoliborzu, połączyła kilka zdarzeń – nocny napad na Forda, informacje o bijatyce w Parku Młocińskim, zgłoszenie zaginięcia Tomka. Jak relacjonowała w „Policyjnym Pitawalu”: „Kiedy zapoznałam się ze sprawą nocnego napadu na kierowcę forda… Weszłam, usłyszałam zapłakaną kobietę, która opowiada, że jej syn nie wrócił z ogniska… powiedziała, że bawić się miał w parku Młocińskim — zapaliło mi się światełko.”

Do zatrzymań doszło dzięki tropowi „Białego” — jednego z uczestników bójki. Świadek określił napastnika jako człowieka, do którego inna osoba zwracała się „Biały”. Zatrzymano Robert W.; jego matka potwierdziła, że syn spędzał dwie noce w mieszkaniu Moniki S. na Bródnie.

W mieszkaniu policjanci zauważyli intrygujący kontrast. Podłoga była niezwykle czysta względem reszty zaniedbanego otoczenia; w piwnicy znaleziono dywan, wcześniej wyprany, z plamami i włosami zgodnymi z próbkami biologicznymi Tomka.

Nóż z krwią, wrzucony do kanału, został wydobyty przez płetwonurków jako decydujący dowód.

Proces rozpoczął się w maju 1998 r. przed Sądem Wojewódzkim w Warszawie.

Wśród oskarżonych znalazło się dziewięć osób: Monika S., Tomasz K., Marek Sz. oraz inni, m.in. Robert W.

Monika konsekwentnie zaprzeczała, że była sprawczynią zabójstwa: „Nie jestem morderczynią.”

W jej wersji, działała pod presją mężczyzn, obawiając się o bezpieczeństwo własnych dzieci.

Sąd jednak uznał, że jej rola była kluczowa — że kierowała całym aktem przemocy, że planowała i koordynowała. W wyroku Sąd Wojewódzki skazał Monikę S. i Tomasza K. na dożywotnie więzienie, Marka Sz. na 25 lat, a inny oskarżonych na długoletnie kary więzienia.

W uzasadnieniu sędzia Mojkowska nazwała to „bezprzykładnym bestialstwem” i odrzuciła wyjaśnienia oskarżonych, że działali pod presją lub że nie wiedzieli co robią.

Monika w więzieniu opowiadała, że czasem śni się jej Tomek — „żywy, uśmiechnięty”. Mówiła też: „Czuję się winna temu, co się działo… nawet jeśli notowano mnie na 15 lat za uprowadzenie, przetrzymywanie i znęcanie się.”

Jej los i słowa stały się przedmiotem publicystycznych rozważań o winie, skrusze, granicach odpowiedzialności i resocjalizacji.

Rodzina Jaworskich nie znalazła poklasku w wyroku — jak mówiła matka, żadna kara nie odda syna, żadna więzienna cela nie przywróci oddechu. Imię Tomka stawało się symbolem straty, wołaniem o pamięć i ostrzeżeniem — że zło jest blisko, że młodość nie chroni przed katastrofą.

Dzisiaj nad Kanałem Żerańskim stoi obelisk:

„Przeżyłem tylko 19 lat, bo tu, nocą 14 czerwca 1997 roku, odebrano mi życie … wciąż słychać morderców krzyki.”

Co roku ktoś zostawia tam kwiaty, znicze. Media powracają do tamtej nocy przy rocznicach, by przypominać, że tragedia Tomka Jaworskiego nie jest tylko kolejnym zapomnianym przestępstwem — to ostrzeżenie, które nie przestaje być aktualne.

Gdy próbuje się zrozumieć takie przestępstwo, trzeba oddzielić dwie płaszczyzny: indywidualne motywacje sprawców i szeroki kontekst społeczno-kulturowy. W tej sprawie śledczy i komentatorzy wskazywali na kombinację czynników: alkohol, subkulturowe wzorce agresji (kasty „dresiarzy”, kultura ulicy lat 90.), osobiste patologie i brak hamulców moralnych u niektórych uczestników. W niektórych relacjach pojawiają się także wątki presji grupy, naśladowania brutalnych wzorców, dehumanizacji ofiary.

Psychologowie kryminalni, którzy później analizowali sprawę, mówili o mechanizmach grupowego okrucieństwa: w grupie odpowiedzialność się rozkłada, empatia spada, a alkohol i narzędzia przemocy — kije, nóż — działają jak katalizatory. Jednak te wyjaśnienia tłumaczą „jak”, nie tłumaczą „dlaczego każdy z osobna zdecydował się na taki czyn”. To pytanie pozostaje otwarte i zadaje je nie tylko wymiar sprawiedliwości, ale też społeczeństwo.