Zaginięcie męża to poważna sprawa. Z reguły, kiedy żona powiadamia policjantów o tym fakcie, panowie mundurowi podchodzą do sprawy dość sceptycznie. Naturalnie zgłoszenie przyjąć muszą. Chociaż często sugerują, żeby kobieta zaczekała jeszcze jakiś czas. Może małżonek sam się odnajdzie, bo być może na kilka dni gdzieś się zapomniał, delikatnie mówiąc.
Oczywiście w takiej sytuacji żona, szczerze oburzona sugestią, zdecydowanie protestuje, twierdząc, że jej mąż nie jest z tych, co tak postępują. Statystyki takich spraw są jednak nieubłagane. W 70 proc. przypadków to policjanci mają rację i mąż odnajduje się po kilkudniowym odlocie. Często prosi jeszcze policjantów, aby potwierdzili przed żoną, że ktoś go porwał. A najczęstszym „sprawcą porwania” jest alkohol pity w nadmiarze lub kobieta, sporo młodsza od żony.
Jednak w przypadku 49-letniego Mirosława R., po przyjęciu zgłoszenia od żony o zaginięciu męża, bardzo szybko policjanci uznali, że sytuacja może mieć inny niż zwykle charakter. Żona zaginionego, wieczorem w dniu zgłoszenia, 24 marca 2018 roku, telefonicznie poinformowała ich, że przed biurem męża stoi jego niezamknięty samochód, a pomieszczenia biurowe są dla odmiany zamknięte. Przykazano jej, żeby niczego nie dotykała. Na miejsce skierowano patrol, który stwierdził, że w samochodzie znajduje się też teczka z dokumentami i telefon Mirosława R. Na podłodze pojazdu, przed miejscem kierowcy, leżały kluczyki.
Nie miała pojęcia o jego kłopotach
Wszystko wyglądało na to, że po zamknięciu biura mężczyzna szykował się do odjazdu, ale coś mu przeszkodziło. Raczej sam się nie rozmyślił. Bo kto w takiej sytuacji zostawia telefon na siedzeniu i otwarty samochód z kluczykami leżącymi na dywaniku przed siedzeniem kierowcy?
Na wszelki wypadek podjęto decyzję o zabezpieczeniu śladów z tego miejsca przez technika kryminalistyki. Jednak oprócz obfotografowania samochodu niewiele istotnego dało się zrobić.
Jolanta R. nie potrafiła bliżej określić, co mogło się stać z jej mężem. Tylko tyle, że zaginięcie męża było faktem. Pytana o to, czy miał jakieś kłopoty albo wrogów, przez chwilę się zawahała. Wreszcie odpowiedziała, że nic jej o tym nie wiadomo. Prowadził firmę zajmującą się szeroko rozumianym doradztwem finansowym, więc obracał czasem dużymi kwotami pieniędzy. Zdaniem żony, ktoś mógł go z tego powodu porwać dla okupu albo zmusić do wypłacenia pieniędzy z konta. Zaznaczyła jednak, że to tylko jej spekulacje i nic konkretnego nie wie.
Policjanci rozmawiali z nią bardzo oględnie, zwłaszcza funkcjonariusz, który przyjmował od niej zawiadomienie i był później przy samochodzie. Już po przyjęciu zgłoszenia i po zajrzeniu do policyjnych rejestrów wiedział, że Mirosław R. od wielu miesięcy figuruje, jako poszukiwany w celu doprowadzenia do sześciu prokuratur i jednego sądu. Niemożliwe było, aby przez tyle miesięcy żaden policjant nie odwiedził jego firmy, a tym bardziej domu. Jolanta R. doskonale wiedziała więc o kłopotach męża, ale udawała, że o niczym nie ma pojęcia.
Poszukiwany
Dopiero, kiedy zaczęła dopominać się o przyjęcie od niej zgłoszenia o porwaniu męża, aby policjanci nie szukali go, jako zaginionego, ale jako porwanego, policjant zapytał ją, czemu nie wspomina o tym, że mąż jest od wielu miesięcy poszukiwany. Z płaczem wyznała, że nie chciała o tym mówić. Obawiała się, że policjanci nie przyjmą zgłoszenia i nie zechcą męża szukać, a sytuacja była poważna. No, bo jak mieliby szukać zaginionego, którego i tak już szukają? Policjanci wyjaśnili jej, że to ważna okoliczność, ale nie zmienia ona ich obowiązków. Osoba poszukiwana ma prawo być zgłoszona, jako zaginiona i będą jej szukać pomimo pozornej absurdalności takiej dwoistości natury poszukiwań.
I rzeczywiście zaczęli to realizować. Zaczęli od sprawdzenia z jakiego powodu różne prokuratury i sąd chciały, i nie mogły się z Mirosławem R. zobaczyć. To ostatnie było raczej proste, bo okazało się, że zwyczajnie nie stawiał się na wysyłane do niego wezwania. Z Sądu Okręgowego w O., który teraz żądał jego doprowadzenia, Mirosław R. wyszedł w trakcie rozprawy. Akurat w chwili, kiedy sędzia podejmował decyzję o jego natychmiastowym zatrzymaniu.
Zaginiecie męża a działalność niezgodna z prawem
Wszystkie prowadzone przeciwko temu człowiekowi sprawy dotyczyły przestępstw związanych z kupnem, sprzedażą, łączeniem i restrukturyzacją spółek prowadzonych na podstawie zapisów prawa handlowego. Według danych Krajowego Rejestru Sądowego Mirosław R. był w tym czasie właścicielem lub współwłaścicielem ponad 400 spółek. A w przeszłości było tego jeszcze kilkakrotnie więcej. Policjanci w KRS-ie dowiedzieli się też, że publikowane dane mogą być niepełne, ponieważ część dokumentów jest w trakcie opracowywania. Ostrzeżono ich także, że jeśli zechcą zapoznać się ze wszystkimi dokumentami osobiście, to zajmie im to na pewno kilka… miesięcy, a dokumenty trzeba im będzie dowozić partiami, np. po 100 sztuk teczek.
Życzliwi pracownicy Krajowego Rejestru Sądowego udostępnili policjantom analizę większej części spraw przygotowaną dla jednej z prokuratur. Z tego obszernego dokumentu wynikało, że działalność Mirosława R. dotycząca spółek polegała przede wszystkim na czynach niezgodnych z prawem lub na pograniczu prawa. Policjanci z sekcji poszukiwań z nieukrywaną ciekawością zapoznali się z tą analizą. Twierdzili potem, że nawet przez myśl im nie przeszło, że prowadząc np. popularną spółkę z ograniczoną odpowiedzialnością można w przypadku jej niewypłacalności zorganizować takie posunięcia, że praktycznie uniemożliwi to odzyskanie od niej jakichkolwiek długów.
Oczywiście, wiedzieli o możliwości ogłoszenia upadłości, podobnie jak większość ludzi w Polsce. Jednak Mirosław R. wymyślił, że będzie proponował właścicielom i zarządcom beznadziejnie zadłużonych spółek, że… odkupi od je od nich i przejmie odpowiedzialność za długi, czasami sięgające milionów złotych.
Oczywiście, oficjalnie płacił za spółkę symboliczną kwotę, a „pod stołem” dostawał kwoty sięgające 20, a nawet 50 tys. zł. Po przejęciu spółki nie robił z nią praktycznie nic, oprócz sporządzenia jakiegoś bardzo prymitywnego planu restrukturyzacji. Często też dokonywał „sprzedaży” do kolejnych spółek, tworząc taki gąszcz powiązań. Robił to tak, że później nawet specjalistom trudno było ustalić, która spółka jest właścicielem, której spółki. A zwłaszcza, od kogo należy oczekiwać spłaty zobowiązań. Zdarzały się takie zapętlenia, że określona spółka „A” była właścicielem spółki „B”. A poprzez kolejne powiązania spółka „B” – jednocześnie była właścicielem spółki „A”. Prawdziwe błędne koło.
Biznes na „słupa”
Mirosław R. uznał chyba w pewnym momencie, że zbywanie spółki na tzw. „słupa”, czyli alkoholika ze schroniska dla bezdomnych, jest zbyt prostym zabiegiem, więc sprzedawał firmy osobom z zagranicy, zwłaszcza mieszkańcom Kaukazu. Dlaczego? Chyba po to, aby sprawdzanie tego przewłaszczenia trwało jak najdłużej. Przekonali się o tym prawnicy jednej z firm, którzy próbowali dochodzić swojej należności od spółki sprzedanej obywatelowi Armenii, 56-letniemu Artiomowi L. W pewnym momencie stał się on zarówno prezesem, jak i jedynym właścicielem 100 proc. udziałów w spółce, na której ciążyły zobowiązania rzędu 25 mln zł. Po nabyciu jej Artiom L. wyjechał do swojej ojczyzny.
Aby go odszukać, konieczne było zatrudnienie firmy detektywistycznej, potrafiącej skutecznie działać na terenie południowego Kaukazu, co oznaczało oczywiście spore koszty. Na wezwania polskich urzędów i na inne pisma zupełnie nie reagował. Detektywi bardzo szybko ustalili, że jedynym majątkiem Artioma L. jest stara, waląca się chałupka, w której mieszka razem z matką, oraz… trzy kozy. A i w tym przypadku nie było pewności… Ponieważ jego matka twierdziła, że zarówno dom, jak i dwie młodsze kozy należą do niej, a jedynie najstarsza jest syna, który nigdzie obecnie nie pracuje, dużo podróżuje i aktualnie przebywa gdzieś w Turcji.
Utrzymany w takim trochę żartobliwym tonie raport detektywów spowodował, że wierzycielom tej spółki po prostu odechciało się wszystkiego. Postanowili jedynie pokryć koszty zatrudnienia detektywów i nie brnąć w dalsze wydatki. I o to właśnie chodziło Mirosławowi R., aby maksymalnie zniechęcić wierzycieli do dochodzenia roszczeń. I w wielu przypadkach udało mu się to.
Zaginięcie męża miało związek z bandytami?
Po upływie tygodnia od zgłoszenia zaginięcia, żona Mirosława R. ponownie skontaktowała się z policjantami. Poinformowała ich, że poprzedniego dnia wieczorem do jej domu przyszło trzech mężczyzn. Powiedziała, że już swoim wyglądem wzbudzili w niej obawy. Stwierdziła po prostu, że wyglądali na bandytów i szukali jej męża.
Co stało się z Mirkiem? Odpowiedzi szukaj w Detektywie 5/2021 (tekst Dariusza Gizaka pt. „Szukajcie Mirka!”). Do kupienia TUTAJ.