Zbiorowe zabójstwo pod Lublinem

Zbiorowe zabójstwo w podlubelskiej osadzie Trojaczkowice Małe. Trzy młodsze dziewczynki leżały w łóżku z roztrzaskanymi główkami. Miały zamknięte oczy, więc najprawdopodobniej zginęły w czasie snu. Posłanie było czerwone od zakrzepłej krwi. Najstarsza, licząca lat 13, leżała przy łóżku. Doznała takich samych obrażeń, jak siostry. Nie miała jednak zamkniętych oczu: w spojrzeniu 13-latki zastygł strach.

Zbiorowe zabójstwo głęboko poruszyło opinię publiczną. Na dalszy plan zeszły nawet doniesienia z frontów Wielkiej Wojny. Rezydujące w Lublinie austriackie władze policyjno-wojskowe  przystąpiły do energicznego śledztwa mającego na celu wykrycie sprawców ohydnej zbrodni. Poszukiwania osobiście prowadził komendant żandarmerii okręgowej i szef policji w Lublinie, rotmistrz Hugo Essenberger, wraz z żandarmami obwodowymi. Straszliwa prawda wyszła na jaw po 48 godzinach od odkrycia morderstwa.

Ranny na wozie

O godzinie 19.15, 7 października 1915 roku, w lubelskim szpitalu Szarytek, mieszczącym się w zabudowaniach klasztornych przy ulicy Stanisława Staszica, zjawił się ubrany z wiejska człowiek. Przyjechał konnym wozem. Jego nerwowe zachowanie i przerażona mina świadczyły o jakimś wielkim poruszeniu.

– Rannego mam na wozie – wyjaśnił, gdy spytano go o cel przybycia do szpitala. – Krew z niego ciurkiem się toczy. Ledwie dycha nieborak.

Przywieziony furmanką mężczyzna w średnim wieku znajdował się w stanie krytycznym. Był nieprzytomny. Miał ciężkie obrażenia całego ciała. Najbardziej zmasakrowana była głowa. Takie rany mogły być skutkiem dotkliwego pobicia.

Woźnica poinformował, że ranny nazywa się Mikołaj Marczyk i jest jego sąsiadem. Gospodaruje na kilku morgach w kolonii wiejskiej Trojaczkowice Małe, w gminie Konopnica, przy drodze krakowskiej. W drodze do Lublina furmanka zderzyła się z samochodem, w wyniku czego Marczyk wyleciał z wozu i bardzo się potłukł. Ale rany głowy nie wzięły się z wypadku. Dalsze wyjaśnienia woźnicy wywołały zgrozę wśród personelu szpitala. Cała rodzina Marczyka – żona, dzieci i teściowa – została wymordowana. Tylko on jeden przeżył. Sześć trupów leży w mieszkaniu…

Po kilku godzinach Mikołaj Marczyk zmarł w wyniku odniesionych obrażeń. Nawet na chwilę nie odzyskał przytomności. W czasie, gdy nieszczęśnik konał w straszliwych mękach, władze policyjno-wojskowe wdrożyły śledztwo w sprawiwe zbiorowego morderstwa gospodarza i jego rodziny.

Wrogość do okupanta

I wojna światowa wywróciła do góry nogami porządek panujący na ziemiach Królestwa Kongresowego, które przez ponad wiek podlegało imperium carskiemu. 30 lipca 1915 roku, kilkanaście dni po zwycięskich bitwach nad wojskami rosyjskimi pod Kraśnikiem, do Lublina triumfalnie wkroczyli Austriacy.

W urzędowych pismach cyrylica została zastąpiona szwabachą. Miasto znalazło się pod nową okupacją. Społeczeństwo przyjęło zmiany z mieszanymi uczuciami. Poddani cesarza Franciszka Józefa zdawali się pozwalać na nieco więcej niż Rosjanie, zwłaszcza w sferze myśli. Na początku okupacji część administracji lokalnej – gminy, magistraty i rady miejskie – pozostała w rękach polskich. Natomiast w dziedzinie gospodarczej Austriacy twardo egzekwowali swoje prawo do rządzenia. System daleko idących ograniczeń, rekwizycji, zajęć i przymusowych dostaw dotkliwie uderzał w Polaków. Skutecznie wybijano nam z głów mrzonki o wolności. Ucisk gospodarczy powodował coraz większą wrogość do okupanta.

Jesienią 1915 roku utworzono z Lublina stolicę nowo powstałego generałgubernatorstwa. W rękach Austriaków znalazły się sądy i policja. Jednak w tej sferze niewątpliwie nastąpiła „dobra zmiana”. Za „rosyjskich” czasów często narzekano na opieszałość, korupcję i niekompetencję organów śledczych. Nowa władza rychło zerwała z niedobrymi zwyczajami. Ochrona ładu i porządku publicznego na zapleczu frontu stała się jednym z kluczowych zadań wojska i policji. Proste śledztwa nie ciągnęły się już miesiącami, a sądy polowe surowo karały winnych.

Zbiorowe zabójstwo, gdzie ofiarami padły także dzieci

Rotmistrz Essenberger na wieść o potwornym morderstwie w Trojaczkowicach, którego ofiarami padły m.in. dzieci, nakazał podwładnym niezwłoczne udanie się do miejsca zbrodni i przeprowadzenie szczegółowego dochodzenia. A potem osobiście zaangażował się w poszukiwanie sprawców. Zbiorowe zabójstwo musiało być wyjaśnione.

Nietrudno domyślić się przyczyn takiej reakcji szefa lubelskiej policji. Widok w mieszkaniu Marczyków był porażający. Zrobił wrażenie nawet na przywykłych do różnego rodzaju okropieństw żandarmach. W jednej izbie leżały we krwi zwłoki Amelii Marczykowej, żony Mikołaja. Miała rozłupaną czaszkę. Niemal identyczne rany stwierdzono u matki gospodyni, Marii Poleszczakowej, której ciało spoczywało w drugim mniejszym pomieszczeniu. W trzeciej izbie znaleziono zwłoki dzieci. Marczykowie mieli cztery córki: Stanisławę, Mariannę, Władysławę i Janinę. Wszystkie zostały zmasakrowane w podobny sposób jak rodzice i babka.

Drzwi nie były zamknięte na klucz

Od rana w obejściu Marczyków panowała cisza. Nikt nie wychodził przed dom ani w pole. A przecież zwykle, choćby za sprawą małych dzieci, było u nich gwarnie, czasami nawet hałaśliwie. Zaniepokojeni nienaturalną ciszą sąsiedzi zastukali do mieszkania. W odpowiedzi usłyszeli słabe jęki. Chcieli wyważyć drzwi, żeby dostać się do środka i sprawdzić co się stało. Drzwi nie były jednak zamknięte na klucz. Po odkryciu, że żona gospodarza, jej matka i cztery córki są już martwe, zajęto się Mikołajem Marczykiem, który dawał słabe oznaki życia. Jeden z gospodarzy zaofiarował się odstawić nieszczęśnika do szpitala w Lublinie. Jego poświęcenie na nic się jednak nie zdało…

Temperatura ciał, ustalona w wyniku oględzin medycznych, jak też inne symptomy wskazywały, że śmierć Marczyków nastąpiła niedawno. Może w nocy albo wczesnym świtem. Z wyjątkiem Mikołaja, który skonał w szpitalu, pozostali zmarli w podobnym czasie. Cała rodzina zginęła od silnych ciosów zdanych przedmiotem twardym i dość ciężkim. Narzędziem zbrodni okazał się toporek, używany przez piechotę rosyjską. Został znaleziony pod ławą. Były na nim ślady krwi Marczyków. Toporek ten z całą pewnością nie należał do gospodarza, ani tym bardziej do jego żony, teściowej i dzieci. Niewątpliwie musiał być własnością mordercy, który po dokonaniu zabójstw zostawił go w izbie (być może przez zapomnienie lub uciekając w popłochu).

Policja stwierdziła, że mieszkanie zostało gruntownie splądrowane, zapewne w poszukiwaniu gotówki i co bardziej wartościowych przedmiotów, może nawet żywności.

Zbiorowe zabójstwo dla kosztowności?

Marczykowie nie byli bogaci. Jak większość mieszańców wsi, z trudem wiązali koniec z końcem. Niemniej, jako zapobiegliwi gospodarze, posiadali gotówkę odłożoną na tzw. czarną godzinę. Dodać przy tym należy, że trwała wojna. A w czasie wojny życie ludzkie potaniało. Zabijano nawet dla kawałka chleba…

Nasunęło się przypuszczenie, że morderstwo siedmiu osób miało motyw rabunkowy. Rabuś musiał być jednak prawdziwą bestią, osobnikiem pozbawionym elementarnych cech człowieczeństwa, skoro poważył się pozbawić życia nawet dzieci.

Ze względu na rodzaj użytego narzędzia zbrodni, w pierwszych godzinach śledztwa policja brała pod uwagę, że sprawcą może być dezerter z rosyjskiej armii, której niedobitki, po przegranej bitwie pod Kraśnikiem, grasowały na całym obszarze dawnej guberni lubelskiej, dopuszczając się mordów, gwałtów, rabunków i kradzieży.

„Ilustrowany Kuryer Codzienny”, w wydaniu z 2 czerwca 1916 roku, powołując się na publikację niemieckiej gazety „Berliner Tageblatt” podał: „W czasie od października 1915 roku do końca kwietnia 1916 wydarzyło się w Królestwie, na obszarze pozostającym w zarządzie austryackim, 300 napadów rabunkowych, mordów i zamachów (…). Rabusie tworzą najczęściej zorganizowane bandy, do których należą przeważnie chłopi, rosyjscy zbiegowie wojskowi i zbiegli jeńcy. Banda składa się zwykle z 20 do 30 ludzi, uzbrojonych w karabiny, znalezione na pobojowiskach”.

Policja i sądy miały z bandami mnóstwo roboty. Wyłapywanych przestępców przykładnie karano. 3 kwietnia 1916 roku w Krasnymstawie odbyło się publiczne wykonanie wyroków śmierci na przywódcach najgroźniejszych grup. Austriacy powiesili trzech rozbójników na gałęziach lipy. „Drzewo wisielców” do dziś stoi w pobliżu komendy straży pożarnej. Jeszcze w latach 80. XX wieku żyli ludzie, którzy pamiętali tę wstrząsającą egzekucję.

Brak śladów włamania

Było jednak kilka rzeczy zastanawiających. Nie stwierdzono śladów włamania do mieszkania Marczyków. Zamki w drzwiach pozostały nienaruszone. Nic też nie wskazywało, by napastnicy nagle wtargnęli do domu przyszłych ofiar, np. poprzez wybicie w oknach szyb. Powyższe ustalenia sugerowały raczej, że Marczykowie z własnej woli wpuścili mordercę do mieszkania, nie mając rzecz jasna pojęcia o jego zamiarach. Mógł on udawać żebraka lub inwalidę żeby wzbudzić litość gospodarzy i tym samym skłonić ich do otwarcia drzwi. Jednakże z uwagi na to, że zbrodnia została popełniona w nocy lub nad ranem, wątpliwym było wpuszczenie o takiej porze obcej osoby do mieszkania.

Chyba, że to nie był nikt obcy… Uwagę śledczych zwrócił fakt, że najstarsza córka Marczyków, jako jedyna z sióstr nie leżała w chwili śmierci w łóżku, lecz obok. Nie mogła więc, jak pozostałe dziewczynki, zginąć w czasie snu. Najprawdopodobniej zbudziła się i zobaczyła sprawcę. Ale gdyby to był nieznajomy napastnik uzbrojony w topór, 13-letnia dziewczynka zapewne próbowałaby uciekać przed nim albo zaczęłaby krzyczeć. Jeśli morderca dopadłby ją i zadał cios, to ciało nie leżałoby tuż przy łóżku, ale w pewnym oddaleniu. Oczywiście, Stanisława Marczykówna mogła nie zdążyć uciec albo strach sparaliżował ją do tego stopnia, że nie była zdolna stawić jakiegokolwiek oporu. Nie można jednak wykluczyć, że znała sprawcę i nie spodziewając się po nim złych zamiarów, nie podjęła prób obrony.

Przyjęto, że zbiorowe zabójstwo zostało dokonane 7 października 1915 roku przebywał u Marczyków z wizytą.

Kim byli zabójcy? Odpowiedzi szukaj w Detektywie nr 11/2021 (tekst Karola Rebsa pt. ” Bonnie i Clyde w Lublinie”). Do kupienia TUTAJ.