Zelów to niewielkie miasteczko położone w województwie łódzkim, które aktualnie zamieszkuje około 7,5 tys. mieszkańców. Prawa miejskie otrzymał w 1957 roku i choć mogłoby się wydawać, że to właśnie to wydarzenie zapisze się w pamięci zelowian, rok ten kojarzony jest z zupełnie inną historią. Historią, o której w samym Zelowie nie mówiło się głośno przez lata. Historią, którą niewielu chciało pamiętać i niewielu już pamięta.
Poniedziałek, 4 listopada 1957 roku. Za oknem maluje się typowo dla tej pory roku obraz. Dzień jest pochmurny i chłodny, aura nieco przygnębiająca. Tymczasem wśród uczniów Szkoły Podstawowej nr 1 w Zelowie i Liceum Ogólnokształcącego, mieszczących się przy ulicy Kilińskiego, panuje ekscytacja związana z powrotem do szkolnej ławy po dwutygodniowej przerwie spowodowanej panującą w okolicy epidemią grypy. Zbliża się godzina 8, gdy do gmachu przedwojennego budynku żwawym krokiem zmierzają uczniowie. W klasach – jak zwykle przed zajęciami – jest harmider, niemały rozgardiasz. Po korytarzach biegają wychowankowie. Na horyzoncie wciąż nie widać dyrektora placówki – Tadeusza Byjocha, który już za kilka chwil miał rozpocząć lekcję geografii.
Zelów
Wśród uczniów budził respekt, a nawet strach. Był niemiły, a w stosunku do dziewczyn miał zachowywać się nawet niestosownie. Chłopcy z kolei mawiali, że lepiej unikać jego ciosów otwartą dłonią. Pewnego razu jedną z uczennic pobił metalowym prętem. Choć sprawa została zgłoszona do kuratorium, szybko zamieciono ją pod dywan. Dyrektorowi na sucho uchodziło również ciągnięcie dzieci za włosy, razy zadawanie pięścią prosto w nos czy bicie kantem dłoni po szyi. W tamtych czasach kary cielesne stosowane na uczniach były na porządku dziennym i nikt nie zwracał na to większej uwagi. Nawet gdy któryś z nauczycieli nie dopełniał swoich obowiązków czy nadużywał władzy, pozostawał bezkarny, bo… był chroniony przez władzę. Tak, jak Tadeusz Byjoch, który – jak się później okazało – leczył się psychiatrycznie, miewał napady furii, a mimo to był dyrektorem placówki szkolnej i obcował z najmłodszymi.
Morderczy spacer
Zbliża się godzina szkolnego dzwonka, gdy zza rogu wychodzi dyrektor Tadeusz Byjoch. Jest bosy. Ma na sobie piżamę w pasy przypominającą więzienny uniform, na głowie rozczochrane siwe włosy i obłęd w oczach. W ręku trzyma toporek. Wokół niego unosi się woń alkoholu. Na jego drodze staje 14-letni Romek Gapik, który przebiera się przy szkolnym wieszaku, przygotowując się do zajęć. Grzeczny, pilny uczeń, który bardziej przypominał typ mola książkowego niż klasycznego szkolnego rozrabiaki. Jego wzrok spotyka się z dzikimi oczami dyrektora. Ten nie odzywa się ani słowem. Po chwili podbiega do chłopaka i zadaje mu toporkiem dwa silne ciosy w głowę. Romek upada, ale jest przytomny. Z rany obficie sączy się krew. Koledzy usiłują go podnieść, jednak ten daje im znak, by uciekali. Mimo to pomagają mu wstać i powoli kierują się w stronę klatki schodowej.
W tym samym czasie dyrektor z pustym wzrokiem kroczy po szkolnym korytarzu, wypatrując kolejnych ofiar. Wokół panuje ogromny chaos, a przerażeni uczniowie przekazują sobie informację, że dyrektor szkoły zwariował. Krzyczą, że Byjoch rąbie kolegów. Ci, do których dociera informacja, w popłochu rzucają się do ucieczki. Wyskakują przez okna i rynnami zjeżdżają na dół. Ktoś inny barykaduje się od środka. Informacja o rozszalałym dyrektorze nie dociera jednak do spóźnionych chłopców, którzy właśnie wchodzą schodami na górę. Dyrektor zamachuje się toporkiem i trafia jednego z nich w głowę. Koledzy, widząc zakrwawione narzędzie i leżącego nastolatka, kompletnie nieruchomieją. Dopiero po chwili rozbiegają się z krzykiem o szaleńczym napastniku. Tymczasem Byjoch w morderczym szale kroczy dalej.
Zelów
Wchodzi do pierwszej z brzegu klasy na piętrze. Tam za chwilę ma zacząć się lekcja chemii, jednak zamiast nauczyciela pojawia się dyrektor. Jedna z uczennic stoi przy tablicy, wycierając ją gąbką. Nie zwraca uwagi na dyrektora. Ten kieruje się w stronę pieca i stojącej tam Janki. Nagle dziewczyna otrzymuje cios w głowę i traci przytomność. Krew leje się wszędzie. Dopiero kilka chwil później wychowawca chwyta ją w swoje ramiona i wynosi na zewnątrz. W tym czasie kolejna uczennica zostaje zraniona w plecy. Jeden z chłopców wyskakuje na ogródek, ktoś inny toruje dyrektorowi drogę, popychając krzesło w jego kierunku. On niewzruszony wychodzi z sali i idzie przed siebie. Wchodzi do klasy 5b i przez chwilę przygląda się każdemu uczniowi po kolei. Ranny zostaje chłopiec i dwie dziewczynki. Reszcie udaje się uciec. Byjoch nie poddaje się i próbuje dostać się do klasy obok. Tam jednak czwartoklasiści zabarykadowali drzwi, przesuwając pod nie ławki i półki ze szkolnymi podręcznikami. Dyrektor zamachuje się, chcąc wyłamać drewniane drzwi. Uszkadza je i kruszy kawałek muru, po czym poddaje się i odchodzi.
Chcesz poznać kulisy tej sprawy? Sięgnij po Detektywa 11/2024 (tekst Anny Rychlewicz pt. Z siekierą na uczniów). Cały numer do kupienia TUTAJ.