Odcięli mu głowę, czyli rzecz o nienawiści sąsiedzkiej

W małej wsi na południu Polski każdy wiedział o sąsiedzkim konflikcie, który rozgrywał się między Józefem C.,
a rodziną B. Dzielili jeden dom w zabudowie bliźniaczej i chcąc nie chcąc skazani byli na siebie. Może dlatego tak się nie cierpieli. Józef C. żył sam. Żona zmarła dawno temu, dzieci nie mieli. Był sam jak palec, ale nie sprawiał wrażenia nieszczęśliwego ani nie zamierzał się wycofać z aktywności. Wręcz przeciwnie – świetnie sobie radził. Gospodarstwo było zadbane. Józef regularnie doglądał dobytku, co rusz inwestował – a to w nowe maszyny, a to zbudował sobie zadaszenie na ogródku, cały czas na jego gospodarce coś się działo. Od rana do popołudnia pracował. Ziemia była zadbana, a obejście świeciło czystością.

– Skąd ten dziad ma na to wszystko pieniądze? – dumał czasem Marek B., mieszkający wraz z żoną i synem – Wojtusiem, po drugiej stronie płotu. – Stary dziad musi siedzieć na forsie! – główkował sąsiad, a wściekłość rosła w nim jeszcze lawinowo, tym bardziej, że Józef C., mimo że był sam, wcale nie zamierzał ustępować pola rodzinie B.

Józef C. często wdawał się z nimi w kłótnie, nie dał sobie nic narzucić, nie czuł respektu, a o swoje walczył. Nie raz przekrzykiwali się przez płot, a to o to, że zastawił im wjazd, a to że pracują mu głośno maszyny cały dzień. Powód zawsze się znalazł. Zresztą i Józef C. nie był dłużny. Przy byle okazji wyszukiwał powodu do kłótni.

Czas mijał, sąsiedzki konflikt czasem narastał, czasem na chwilę przygasał, ale nigdy nie było tak, by zgasł całkowicie.

Po okresie spokoju, zatarg wybuchł ponownie ze zdwojoną siłą, gdy pewnego dnia przed domem Józefa C.
zaparkował duży samochód dostawczy z budą do przewożenia zwierząt.

– Jadźka! – krzyknął Marek B. do żony. – Patrz! U starego coś znowu się dzieje!

Jadwiga B. momentalnie zostawiła obieranie ziemniaków i poderwała się do okna. Jakież było ich zdziwienie, gdy z dużego dostawczaka kierowca wystawił podest, otworzył klatkę i zaczął po kolei sprowadzać z niej… kozy!

– Widzisz Jadzia to samo, co ja? – zagadnął Marek B. do małżonki, szeroko otwierając usta ze zdziwienia

– Ten stary chyba już całkiem zwariował – odparła mu żona.

Następnie przez dłuższą chwilę przyglądali się wyprowadzaniu zwierząt.

– No masz, skur…, jeszcze tu kozy ściągnął. Niech no która tylko wyściubi łeb przez płot! Zaje… – odgrażał się Marek B. dyskretnie podglądając przez okno.

Jego słowa w mig stały się rzeczywistością. Gdy tylko kozy zaczęły biegać po podwórku sąsiada, okazji do kłótni automatycznie przybyło. Okazało się, że niepokorne zwierzęta faktycznie wkładały głowy między szeroko rozstawione żeberka ogrodzenia oddzielającego sąsiadów i wyjadały trawę na posesji rodziny B.

– Zabierz te bydlaki z mojej działki! Słyszysz, skur…? – krzyczał na pół wsi Marek B.

– Nie będziesz mi mówił, co mam robić, pajacu! – odgryzł mu się sąsiad.

Jakiś czas później Marek B., nie mogąc znieść, że kozy wystawiają łby przez ogrodzenie, opryskał trawnik przy płocie toksycznymi substancjami, w nadziei, że zwierzęta padną. Rozsypywał tam też trutkę na szczury. I faktycznie – jakiś czas później okazało się to skuteczne. Kilka kóz Józefa C. zatruło się, a jedna padła. Marek B. nie wiedziałby o swoim sukcesie, gdyby nie sąsiad, który zaczął mu wygrażać

– Ty gnoju jeden, widziałem jak coś sypałeś! Na policję pójdę! – krzyczał Józef C.

To, co mówił, rzeczywiście zrobił. Do domu rodziny B. zapukali policjanci. Marek B. otworzył, zaprosił ich do środka i z niewinną miną wytłumaczył, że ma szczury na posesji, dlatego trutkę rozsypał, poza tym to jego działka. Policjanci pokiwali głowami, wyjaśnienia zapisali i odjechali.

Józef C. nie dawał za wygraną. Kilka tygodni później przyszło do sąsiada wezwanie na rozprawę z powództwa cywilnego. Ostatecznie jednak sąd nie przychylił się do stanowiska powoda i sprawę umorzył.

Staruszek, nie chcąc tracić kolejnych zwierząt, zamontował siatkę na całej długości płotu, tak by kozy nie wystawiały łbów.

Rodzina B. nie posiadała się z radości. Udało się znienawidzonemu sąsiadowi napsuć krwi i jeszcze uniknąć konsekwencji.

Po zatargu o kozy znów na jakiś czas przyszła odwilż w sąsiedzkiej wojnie. Mijali się bez słowa, ale przynajmniej nie wyzywali. Zawiść po stronie małżeństwa B. jednak nie minęła.

– Skąd ten staruch ma pieniądze? – dumał Marek B. i nic nie przychodziło mu do głowy. – Gdyby tak go nie było, gdyby zmarł… albo zniknął… Druga część bliźniaka zostałaby pusta, nikt go nie odziedziczy, bo Józek nie ma dzieci. Przejdzie na własność gminy albo skarbu państwa. Można by przejąć ją na licytacji… W urzędzie gminy znajomi są, to pomogą… – kombinował Marek B. i doszedł do jednego wniosku.

Gdyby sąsiad zniknął, problemy również by zniknęły…

Odcięli mu głowę, czyli rzecz o nienawiści sąsiedzkiej. Chcesz poznać kulisy tej sprawy? Sięgnij po Detektywa 11/2024 (tekst Krzysztofa Struga pt. Sąsiad bez głowy). Cały numer do kupienia TUTAJ.