Wielki smog w Londynie zabił 12 tysięcy ludzi

Smog jest nam współcześnie doskonale znany. Wiele miast na całym świecie zmaga się z tym zjawiskiem. niektóre lepiej, jednak większość raczej gorzej. Nie jest to bynajmniej problem nowy. Znano go bowiem już w starożytności. Wydarzenia sprzed 72 lat w Londynie nie beze powodu zapisały się we współczesnej historii.

Choć początkowo nic nie zapowiadało tragedii, to dość szybko zdano sobie sprawę z powagi sytuacji. Wiele osób zgłaszało się do szpitali z problemami układu oddechowego, wiele umierało. Niektórzy ginęli… w wypadkach samochodowych i kolejowych, ponieważ widoczność była naprawdę minimalna. Lekarz ze szpitala niedaleko Tottenham Court Road w centrum, Donald Acheson, opisywał po latach:

Pamiętam, że byłem kompletnie zdezorientowany, a znajdowałem się przecież w części Londynu, którą doskonale znałem. Musiałem iść, trzymając się ściany aż do skrzyżowania, żeby zobaczyć tabliczkę z nazwą ulicy. Nie pamiętam zapachu smogu, ale przypominam sobie przerażającą ciszę, praktycznie nie było ruchu na ulicy. Widoczność nie przekraczała trzech metrów i było bardzo zimno.

5 grudnia 1952 roku  stolicę Wielkiej Brytanii spowiła bardzo gęsta mgła. Początkowo największym problemem była skrajnie ograniczona widoczność. W efekcie przez kilka dni miasto było sparaliżowane. To, że sytuacja jest wyjątkowa zrozumiano, gdy grabarzom zaczęło brakować trumien. Dziś szacuje się, że Wielki Smog zabrał ze sobą 12 tysięcy londyńczyków.

Na początku grudnia 1952 nad Londynem panowały dość wyjątkowe warunki meteorologiczne. Uformowała się tzw. antycyklon, co w praktyce oznaczało silny wyż, bezwietrzną pogodę, niską temperaturę i tworzącą się w nocy mgłę.

Sama pogoda oczywiście nie spowodowałaby katastrofy tej skali. Londyńczycy nie mieli jednak do czynienia ze zwykłą mgłą, a z mieszaniną mgły i zanieczyszczeń, choć w tamtym czasie konsekwentnie mówiono i pisano o „mgle”. Dopiero później zaczęto powszechnie używać słowa „smog” – zbitki angielskich słów „smoke” (dym) i „fog” (mgła).

Na początku lat pięćdziesiątych XX w. w Londynie nie brakowało dymu i spalin. Choćby dlatego, że powszechne było ogrzewanie domów za pomocą węgla. Szacuje się, że w stolicy Wielkiej Brytanii znajdowało się wtedy około miliona domowych palenisk. W dodatku spalany w nich węgiel był niskiej jakości, o dużej zawartości siarki. A to dlatego, że Wielka Brytania wciąż zmagała się z ekonomicznymi skutkami II Wojny Światowej. Lepszy węgiel szedł na eksport, by spłacić wojenne długi, gorszy trafiał zaś na krajowy rynek.

Do tego dochodziły emisje zanieczyszczeń z zakładów przemysłowych, w tym elektrowni węglowych znajdujących się na terenie miasta. Jedną z nich była słynna elektrownia Battersea, znana fanom zespołu Pink Floyd z okładki albumu Animals.

Dodatkowo, po wojnie londyńskie tramwaje zostały zastąpione przez autobusy – w dużej mierze z tej samej przyczyny, dla której palono kiepskim węglem: cięcia kosztów w czasie powojennego zaciskania pasa. Autobusy były po prostu tańsze w utrzymaniu niż tramwaje.

Przez kilka dni domowe i przemysłowe kominy oraz rury wydechowe pojazdów coraz bardziej nasycały mgliste powietrze dymem i spalinami. Warunki pogodowe sprawiały zaś, że zanieczyszczenia nie były rozpraszane.

Według brytyjskiego Met Office, w trakcie Wielkiego Smogu każdego dnia z obszaru Londynu emitowane było między innymi ok. 1000 ton pyłu i 370 ton dwutlenku siarki. A dwutlenek siarki (SO2) reagując z wilgocią w powietrzu mógł dawać ok. 800 ton kwasu siarkowego. Najprawdopodobniej bardzo istotny wpływ na rozmiary tragedii, jaka miała nastąpić miały właśnie dostające się do ludzkich płuc kropelki coraz bardziej stężonego kwasu siarkowego.

(Pod wpływem promieniowania słonecznego kropelki mgły traciły wodę i stawały się coraz mniejsze, a stężenia rozpuszczonych w nich związków siarki – coraz wyższe).

Z dnia na dzień mgła gęstniała, a stężenia zanieczyszczeń rosły, osiągając rekordowe poziomy.

Na początku Londyńczykom we znaki dawała się przede wszystkim bardzo ograniczona widoczność. Miasto stanęło. Mgła miejscami była tak gęsta, że ludzie nie widzieli swoich stóp, a ze środków transportu w miarę sprawnie funkcjonowało jedynie metro.

Nie dało się rozgrywać meczów, bo zawodnicy nie widzieli ani piłki, ani samych siebie. Odwołano też przynajmniej niektóre przedstawień w teatrach – smog wdarł się do środka i ograniczał widoczność. Na tej niecodziennej sytuacji korzystali natomiast złodzieje.

Nie było jednak paniki. Nie tylko dlatego że Brytyjczycy lat pięćdziesiątych byli zahartowanym przez wojnę, zdyscyplinowanym i twardym narodem.

Londyńczycy byli też po prostu przyzwyczajeni do „mgły”, która od dekad stanowiła coś w rodzaju wizytówki miasta. Londyńska mgła występuję przecież w każdej ekranizacji powieści Charlesa Dickena czy też przygód Sherlocka Holmesa, choć dziś trzeba ją już wytwarzać sztucznie.

Jednak „mgła” z grudnia 1952 była wyjątkowa nawet jak na Londyn. I dość szybko okazało się, że ograniczona widoczność nie była największym problemem, jaki spowodowała.

Ponura, choć prawdziwa „anegdota” mówi, że w trakcie Wielkiego Smogu grabarzom szybko skończyły się trumny, a kwiaciarzom – wieńce. Nie powinno nas to dziwić. Grabarze zwykle znają swój fach i dobrze wiedzą, ile mniej więcej potrzeba trumien każdego dnia w danej porze roku. Podobnie jest z kwiatami i ich sprzedawcami.

Jednak w trakcie „epizodu smogowego” z początku grudnia 1952 umieralność na terenie miasta wzrosła prawie trzykrotnie, a w niektórych częściach miasta jeszcze bardziej (np. w East End aż dziewięciokrotnie). Co ważne, liczba zgonów zaczęła szybko rosnąć w zasadzie od pierwszego dnia smogu. Nikt nie był na to przygotowany.

W ciągu trwającego kilka dni epizodu smogowego i bezpośrednio po nim doliczono się ok. 4 tys. dodatkowych zgonów.

Większość przypadków zgonu dotyczyła osób w wieku powyżej 45 lat, ale bynajmniej nie wszystkie. Zwiększoną umieralność odnotowano we wszystkich grupach wiekowych. Prawie dwukrotnie wyższa niż zwykle była liczba zgonów wśród noworodków, ponad dwukrotnie wyższa – w przypadku dzieci w wieku od 4 tygodni do jednego roku.

Szczególnie duży wzrost odnotowano jeśli chodzi o liczbę zgonów z powodu zapalenia oskrzeli (ponad ośmiokrotny), zapalenia płuc (prawie trzykrotny) i chorób układu krążenia. Oczywiście nikt nie miał wpisane na karcie zgonu jako przyczyny śmierci „mgły”, ale właśnie choćby zapalnie płuc.

Dzienna liczba zgonów szybko rosła wraz ze wzrostem stężeń zanieczyszczeń. Kiedy po 9 grudnia powietrze było już dużo czystsze, liczba osób umierających każdego dnia spadła, ale bynajmniej nie do poziomu sprzed smogu. Zauważalnie podwyższona umieralność utrzymywała się jeszcze przez kilka tygodni. Dlatego dziś szacuje się, że całkowita liczba ofiar Wielkiego Smogu Londyńskiego to nie ok. 4 tysiące, a ok. 12 tys. osób.

„Wielki Smog” nie był pierwszą tego typu sytuacją odnotowanym w Londynie. W literaturze naukowej możemy znaleźć wzmianki o czterech podobnych zdarzeniach z lat 1873, 1880, 1892 i 1948, kiedy to umieralność przez kilka dni była znacznie wyższa niż normalnie. Nie był też ostatnim – ciężki smog wystąpił jeszcze w roku 1962.

Jednak Wielki Smog z 1952 r. był najpoważniejszy jeśli chodzi o liczbę ofiar. Dla porównania, zarówno w roku 1948, jak i w 1962 w wyniku wystąpienia wysokich stężeń zanieczyszczeń powietrza w Londynie zmarło ponad 300 osób.

Dziś słynnej londyńskiej mgły już nie ma – tragedia z 1952 roku okazała się takim szokiem, że Brytyjczycy szybko zabrali się za oczyszczanie powietrza w stolicy:

„Już dwa lata później [po Wielkim smogu] uchwalono ustawę dającą Londynowi dodatkowe narzędzia w walce o jakość powietrza, ale przełomem miało być dopiero prawo z 1956 roku – czyli pierwszy Clean Air Act. Wprowadzał kilka prostych, ale jak się okazało skutecznych rozwiązań. Przyznawał też samorządom wiele praw, które pozwalały reagować w razie potrzeby.”

Podjęte działania okazały się skuteczne i jakość powietrza dramatycznie się poprawiła: w drugiej połowie lat 60-tych Londyn był już pod tym względem zupełnie innym miastem niż kilkanaście lat wcześniej. Przynajmniej jeśli chodzi o dymy wypuszczane przez domowe i przemysłowe kominy. Bo nierozwiązanym problemem wciąż pozostały zanieczyszczenia emitowane przez silniki spalinowe.

Przed kilkoma laty zespół naukowców z Wielkiej Brytanii, USA i Chin wyjaśnił zagadkę znaną jako wielki smog w Londynie. Okazało się, że kluczową rolę odegrała obecność dwutlenku azotu, innego produktu spalania węgla kamiennego, który ułatwił powstawanie siarczanów. Drugim elementem było długie zaleganie mgły. Początkowo jej krople były duże i rozpuszczające się w nich siarczany tworzyły mocno rozcieńczony roztwór kwasu. Z czasem jednak woda parowała i stężenie kwasu siarkowego zwiększało się. W końcu miasto wypełniły maleńkie kropelki silnego kwasu, który z łatwością docierał do płuc. Chemiczne szczegóły zjawiska znajdziecie w podlinkowanej wyżej pracy.

Badaczom udało się ten proces powtórzyć w laboratorium, a jednocześnie porównać go z tym, co dzieje się w silnie zanieczyszczonych miastach Azji, głównie w Chinach. Okazuje się, że tam, mimo ogromnego skażenia powietrza, nie dochodzi do powstawania mikrokropelek kwasu siarkowego. Są one neutralizowane przez duże stężenie amoniaku pochodzącego z nawozów sztucznych i spalin. Powstają więc krople o obojętnym odczynie – nadal szkodliwe, choć nie tak zabójcze.

Śmierć tysięcy ludzi i zwierząt sprawiła, że w całej Wielkiej Brytanii wprowadzono w 1956 roku ostre przepisy ograniczające emisję trujących gazów. A dopiero teraz poznaliśmy dokładny mechanizm, który wywołał te dramatyczne zdarzenia.

Źródło: smoglab.pl, ciekawostkihistoryczne.pl, crazynauka.pl,

Na zdjęciu: Plac Piccadilly Circus podczas Wielkiego Smogu Londyńskiego w 1952 roku Fot. N T Stobbs [CC BY-SA 2.0]