Kazimierz Koziński: postrach przedwojennego Mazowsza

Kazimierz Koziński z lokalnego bandziorka w mazowieckim Żyrardowie stał się groźnym bandytą, który zapisał się na kartach kryminalnej historii II RP. Miał 27 lat, gdy zabił po raz pierwszy. Kilka miesięcy później na liście jego ofiar było już 10 osób. Wśród nich policjanci. 12 maja 1932 r. został osaczony na stacji PKP w Jabłonnie. Zginął, bo nie chciał się poddać.

Niewiele wiadomo o dzieciństwie i młodości Kazimierza Kozińskiego. Urodził się w 1904 r. w Korabiewicach, na terenie dzisiejszego powiatu skierniewickiego. Dorastał wśród mazowieckich pól, pomagając rodzicom na roli. Prawdopodobnie w połowie lat 20. w poszukiwaniu pracy przeniósł się do Żyrardowa.

Oficjalnie przyjechał szukać pracy, a tak naprawdę rozpoczął tu swoją bandycką karierę. Szybko zorganizował kilkuosobową bandę  zdecydowanych na wszystko zbirów i stanął na jej czele. Zaczynali od kradzieży kieszonkowych. Później wyspecjalizowali się w napadach rabunkowych na mieszkańców podwarszawskich miejscowości.

Kazimierz Koziński: bandyta, jakich wielu?

Takich band było wtedy dużo w Polsce. Kryzys ekonomiczny, bezrobocie i brak perspektyw na godną egzystencję sprawiały, że młodzi ludzie  wkraczali na drogę przestępstwa. Pierwszy jej etap stanowiła zazwyczaj złodziejska partanina. A potem było jak w powiedzeniu „od rzemyczka do kamyczka”. Drobne kradzieże nie wystarczały, bandyci szukali więc innych sposobów na pełny portfel i lekkie życie.

Grupa kierowana przez Kozińskiego odznaczała się szczególnym okrucieństwem wobec ofiar. Celował w tym zwłaszcza herszt. Jeżeli łup go nie zadowalał, zastraszał poszkodowanych.

Ostatni jego adres, ul. Główna 14, pochodzi z rozesłanego za nim w lutym 1932 r. listu gończego.

W Żyrardowie – jak wykazało późniejsze śledztwo – szybko stanął na czele kilku osobowej szajki rozbójniczej, która specjalizowała się w napadach na mieszkania i domy. Swoje ofiary zastraszał, a jeśli to nie pomagało – torturował, wymuszając pieniądze i kosztowności. Z lokalnego bandziorka stał się groźnym bandytą, który zapisał się na kartach kryminalnej historii II RP.

Kazimierz Koziński: brakowało mu zębów

O wyczynach żyrardowskich bandytów zrobiło się głośno z początkiem lat 30. Policja prowadziła wówczas śledztwo, starając się zidentyfikować groźnych przestępców. Świadkowie opisywali ich dokładnie, zwłaszcza jednego: jasnego blondyna, średniego wzrostu, wysmukłego, o niebieskich oczach i krótko przystrzyżonym wąsiku.

Podawali jeszcze jeden charakterystyczny szczegół: na przodzie w górnej szczęce brakowało mu dwóch siekaczy, a pozostałe zęby były prawie czarne i spróchniałe. Okazało się później, że to właśnie ten szczegół najbardziej przyczynił się do identyfikacji Kozińskiego. Z jego wspólnikami poszło już szybko. Stefan Komorowski, Jan Serafin i Jan Petyra byli takimi samymi łazikami, jak Koziński. Bez wykształcenia, pracy i perspektyw. Kradzież i oszustwo to był ich jedyny sposób na życie.

Od momentu ustalenia personaliów przestępców policja krok za krokiem zbliżała się do nich, osaczała, likwidowała ich kryjówki. Wkrótce za kraty trafili Komorowski i Serafin. W końcu października 1931 r. na stacji kolejowej w Woli Grzybowskiej zginął w niewyjaśnionych oko licznościach od kuli Jan Petyra. Osamotniony herszt bandy, do tego tropiony przez policję, uciekł do Warszawy.

Kazimierz Koziński: obława goni obławę

Nim jednak Kazimierz Koziński na dobre opuścił rodzinne strony, udało mu się wyrwać z policyjnej obławy. Zranił przy tym trzech żyrardowskich policjantów. Potem dał znać o sobie z Lubelszczyzny. Następnie na warszawskim Targówku podczas kontroli dokumentów postrzelił nieostrożnego policjanta.

Za Kozińskim wszczęto intensywne poszukiwania. Szczegółowej analizie poddawano meldunki o wszystkich bandyckich napadach popełnionych z bronią w ręku w Warszawie i okolicznych powiatach.

15 lutego 1932 r. wieczorem policja otrzymała poufną informację, że Koziński widziany był w Rembertowie pod Warszawą, u swego znajomego Jana Mroza. Około godziny 22 na po sesję Mrozów wkroczyli: st. przodownik Józef Sikorski, komendant miejscowego PP post. Piotr Dzięcioł oraz delegowany z Urzędu Śledczego w Warszawie post. Tomasz Karwański. Posterunkowego Dzięcioła pozostawiono przed domem. Do środka weszli Sikorski i Karwański.

Dalszy przebieg wydarzeń opisał tygodnik „Na Posterunku”: W izbie zastano dwóch mężczyzn: właściciela mieszkania Mroza i drugiego, który podał nazwisko Michalski. Poproszony o dowód osobisty nie znajomy sięgnął do kieszeni, skąd błyskawicznym ruchem wyciągnął pistolet. Pierwszy strzałem położył wywiadowcę Karwańskiego trupem na miejscu, następnym postrzelił ciężko w twarz st. przod. Sikorskiego, który stracił przytomność. Na odgłos strzałów wpadł do mieszkania z rewolwerem w ręku post. Dzięcioł, jednak broń mu się zacięła i w tej chwili otrzymał dwa strzały w pierś. Bandyta Koziński wraz z Mrozem zbiegli w okoliczne lasy.

Mroza wkrótce wytropiono i za trzymano na Podlasiu, Koziński zniknął. Krwawa jatka w Rembertowie postawiła na nogi całą policję warszawskiego garnizonu. Utworzono brygadę specjalną, której zadaniem było schwytanie bezwzględnego bandyty. Komendant główny Policji przeznaczył 3 tys. zł na nagrodę za po moc w ujęciu Kozińskiego.

Kazimierz Koziński: poszukiwany żywy lub martwy

Kiedy 19 lutego 1932 r. w Warszawie odbywał się manifestacyjny pogrzeb post. Tomasza Karwańskiego, Koziński zamelinował się bądź u którejś ze swych kochanek, bądź u jakiegoś kompana z praskiego półświatka. Późniejsze śledztwo wykazało, że często zmieniał kryjówki.

Jeszcze przez trzy miesiące udawało mu się kluczyć i zacierać za sobą ślady. Policja jednak po kolei likwidowała jego kryjówki, rozliczając tych, którzy udzielali mu schronienia. W ten sposób do aresztu trafili m.in. Stanisław i Ignacy Gutaszewscy, bracia słynnego w tamtych czasach warszawskiego gangstera „Antka Chama”, członka bandy „Hipka Wariata”.

 Tam też znaleźli się inni kumple bądź wspólnicy Kozińskiego: Aleksander Wiśniewski, Janina Dębek z Zielonki koło Warszawy, Jan Osiak z Ząbek, Aleksander Zegler z Rembertowa, a także Eugenia Skibakówna z warszawskiego Czerniakowa, znana bardziej pod pseudonimem „Czarna Gieńka”. Ponoć największa miłość Kozińskiego.

Niewiele brakowało, aby już w marcu 1932 r. ścigany listem gończym bandzior znalazł się za kratami. Do pisało mu jednak szczęście. Schronił się w gospodarstwie Jana Wróbla w Zamłądzu koło Otwocka. Wysłany tam oddział policji otoczył zabudowania, ale Koziński, wyczekawszy na dogodny moment, wyskoczył przez okno i strzelając na lewo i prawo z dwóch pistoletów, pomknął przez ogród w stronę pobliskiego lasu. Ta brawurowa ucieczka tylko na niespełna dwa miesiące oddaliła jego nieuchronny koniec.

Znów go namierzono. Nie wątpliwie było to wynikiem i olbrzymiej determinacji policjantów z brygady specjalnej, i presji społecznej spotęgowanej faktem okrutnego mordu popełnionego we wsi Ostrów, w pow. Mińsk Mazowiecki. W nocy z 27 na 28 kwietnia w bestialski sposób pozbawiono tam życia 52-letnią Katarzynę Krogulową oraz troje jej dzieci: 21-let nią Franciszkę, 17-letniego Władka (inwalidę) i 16-letnią Józkę. Mord miał charakter rabunkowy. Ofiary zostały zastrzelone. Podejrzenie o popełnienie tej zbrodni padło natychmiast na Kozińskiego.

Kazimierz Koziński: wreszcie znalazł się w potrzasku

W pierwszych dniach maja 1932 roku wywiadowcy urzędu śledczego wpadli na trop Kozińskiego tuż za północnymi rogatkami Warszawy, w Jabłonnie. Nie pomogła mu ani charakteryzacja (przyciemnione brwi, peruka), ani ograniczony do minimum kontakt z otoczeniem (z wynajętego mieszkania wychodził jedynie do sklepu po zakupy i na stację do kiosku po gazety).

12 maja, jak zwykle wieczorem, zjawił się na stacji. Urządzono tam na nie go zasadzkę – pisał reporter „Tajnego Detektywa”. – Kilku wywiadowców w przebraniu kolejarzy, żołnierzy i sprzedawców zajęło miejsca obserwacyjne. Gdy bandyta znalazł się w pobliżu wejścia do budynku stacyjnego, najsilniejszy wywiadowca rzucił się nań, chwytając go z tyłu za ręce, drugi zaś funkcjonariusz usiłował unieszkodliwić bandytę. Zbrodniarz (…) szarpiąc się był bliski wydostania się z rąk wywiadowców. Wówczas padła komenda: „Pal!” Ranny bandyta szarpnął się z większą jeszcze siłą i odepchnął od siebie wywiadowców. W końcu kilkoma strzałami unieszkodliwiono jednego z najgroźniejszych zbirów ostatnich czasów – kończył swoją relację bulwarowy tygodnik sensacyjno – kryminalny.

Padł martwy

Jeden z najgroźniejszych przestępców ostatnich lat padł martwy na ziemię i nie stanowił już żadnego zagrożenia. Po wykonaniu czynności przewidzianych procedurami, ciało Kozińskiego odstawiono do kostnicy. Podobno nikt się po nie zgłosił. Zostało więc przekazane instytutowi anatomii Akademii Medycznej w Warszawie do badań antropologicznych.

Zakończone w miesiąc później śledztwo w sprawie zabójstwa rodziny Krogulów z Ostrowa wykazało, że Koziński nie miał z tą zbrodnią nic wspólnego. Popełnił ją nie jaki Władysław Złotkowski wraz ze swoimi dwoma kompanami. To już jednak zupełnie inna historia..

4 lutego 1922 roku, w podwarszawskim Skolimowie, doszło do okrutnego, masowego zabójstwa, które na wiele lat zapadło w pamięci mieszkańców ówczesnej Rzeczypospolitej. Nic dziwnego! To jedna z najokrutniejszych zbrodni popełnionych na ziemiach polskich w pierwszych latach po odzyskaniu przez Polskę niepodległości. Bandyci z zimną krwią zastrzelili pięć osób, niektóre bestialsko torturując. Dwie kolejne ofiary ciężko okaleczyli. Skolimów znalazł się na pierwszych stronach gazet. Szczegóły: czytaj TUTAJ

Źródło: policja.pl, tygodnik „Tajny Detektyw”

Na zdjęciu: Kazimierz Koziński miał 27 lat, kiedy pierwszy raz zabił człowieka. Swoje ofiary zastraszał i torturował. Fot. policja.pl