Makowiec – czyli gangsterka po wielkopolsku

Miał luksusowo urządzoną willę i zwyczaj chwalenia się znajomościami w kręgach władz. O jego bogactwie, w leżącym pod Poznaniem Bogucinie, krążyły legendy. Do czasu. W jednej chwili stracił wszystko.

To, co się stało 24 lipca 1988 roku w domu majętnego ogrodnika z Bogucina pod Poznaniem, prawdopodobnie już zawsze pozostanie tajemnicą. Eugeniusz Makowiecki do końca swoich dni będzie jednak utrzymywał, że bandyci, których padł ofiarą, to stara milicyjna gwardia.

By opowiedzieć tę historię, trzeba cofnąć się do realiów Polski w schyłkowym okresie PRL-u. Państwo było pogrążone w kryzysie. Deficytowa, ręcznie sterowana gospodarka nie łapała zadyszki, ale – trzymając się medycznej terminologii – przechodziła pełnowymiarowy zawał serca. Mechanizmy państwa, niewydolne na każdym szczeblu, nie były w stanie zagwarantować obywatelom zaspokojenia podstawowych potrzeb. Brakowało wszystkiego, od papieru toaletowego do benzyny. Widok półek sklepowych z tamtego okresu, na których stał tylko ocet i musztarda, obecnie przedstawianych w memach – z niedowierzaniem oglądanych przez młodych ludzi – wtedy nie skłaniały Polaków do śmiechu.

Nawet w branżach i dziedzinach – zdawało się – gwarantujących dobry poziom życia niezależnie od zakrętów historii, czyli w służbach mundurowych, w wojsku i milicji, nie działo się dobrze. Milicjanci, którzy wcześniej, w porozumieniu z funkcjonariuszami Służby Bezpieczeństwa, rozpracowywali cinkciarzy, spekulantów i tak zwany element prywatny (nielicznych właścicieli własnych, legalnych działalności gospodarczych), zaczęli wchodzić w konszachty ze swoimi „podopiecznymi”, chcąc związać koniec z końcem. Takie zjawiska nasiliły się pod koniec PRL-u, kiedy katastrofa ekonomiczna wisiała na włosku i wiele wskazywało, że polski, liczący już ponad 40 lat, eksperyment z wprowadzaniem realnego socjalizmu, zakończy się wielką porażką.

Ośmieleni słabością władzy i rządzą zysku bandyci szukali nowych możliwości wzbogacenia się. W Warszawie pierwsze skrzypce w środowisku „bandyterki” grał, niepozbawiony swoistego uroku rodzimego Arsena Lupin, „Najmro”, czyli Zdzisław Najmrodzki. Jego włamy do sklepów Pewexu, doprowadzona do wirtuozerii sztuka uprowadzania samochodów i spektakularne ucieczki „spod klucza” milicji, przeszły do historii. Tak naprawdę, jednak każde większe miasto w Polsce miało swoją lokalną przestępczą gwiazdę. W Poznaniu było ich nawet kilka. Jedną z nich był cinkciarz Zbigniew B., w środowisku znany pod pseudonimem Makowiec.

Jak po latach mówił Tomasz Połeć, dziennikarz poznańskiego „Expresu Wieczornego”, „Makowiec” miał konszachty z milicją. Jakiego rodzaju? Był na pasku Wojewódzkiego Urzędu Spraw Wewnętrznych. W dokumentach, na które po latach będą się powoływali śledczy, figurował jako agent prowadzony przez oficera… Dla milicji był informatorem. Czy to możliwe, że „Makowiec” przyłożył rękę do jednego z największych napadów rabunkowych w historii PRL-u? A może, jak twierdzą niektórzy, wręcz zainspirował do tego skoku znanych sobie milicjantów oraz, oczywiście, kolegów z przestępczej branży?

21 lipca 1988 roku wypadał w czwartek. Eugeniusz Makowiecki, wspomniany już przedsiębiorca spod Poznania, czekał na przyjazd swojego syna, z którym umówił się wcześniej. Na stole w głównym salonie willi w miejscowości Bogucin, ułożył pieniądze w gotówce, które zamierzał w towarzystwie syna zdeponować w banku. Była to, nie tylko, jak na tamte czasy, kwoty wręcz bajońskie: 200 tys. dolarów i 10 tys. marek niemieckich.

Syn przyjechał za późno, nie było już sensu jechać do banku. Przełożenie wizyty na dzień następny nie wchodziło w grę, bo wypadał wtedy 22 lipca, rocznica manifestu PKWN, czyli święto państwowe – instytucje publiczne byłyby nieczynne. Kolejne dni to weekend, w który też nie można było niczego załatwić. Makowiecki zdecydował więc, że schowa gotówkę z powrotem w miejscu, w którym trzymał ją do tej pory. Pieniądze przechowywane były w skrytce wykopanej w ziemi, w jednej ze szklarni na terenie jego posesji.

Sukces interesu, jaki prowadził przedsiębiorca z Bogucina, rozpalał wyobraźnię nie tylko jego sąsiadów. W Poznaniu i całej Wielkopolsce huczało od plotek na temat tego, jakie zyski Makowiecki czerpie ze swojego biznesu. Był ogrodnikiem, a wówczas, zgodnie z utartą tradycją, nazywano go „badylarzem”. W swoich szklarniach, na powierzchni kilku hektarów, zajmował się uprawą asparagusa i kwiatów. Mówiono, że to „jedyny na świecie” hodowca tulipanów, który eksportuje swoje do Holandii uchodzącej, jak wiadomo, za ich królestwo.

24 lipca 1988 roku to była niedziela. Makowiecki był sam w domu. Po latach, w rozmowie z Januszem Szostakiem, dziennikarzem śledczym, który historię mężczyzny opisał w reportażu „Plamy na mundurze”, będzie wspominał: „Była noc, burza, gdy do domu po przecięciu krat w oknach wtargnęło kilku napastników, uśpili mnie eterem, lecz kilkakrotnie, na krótko odzyskiwałem przytomność, co pozwoliło mi rozpoznać niektórych napastników. Byli to m.in. Janusz S. oraz T.J., ówczesny kierownik sekcji kryminalnej Wojewódzkiego Urzędu Spraw Wewnętrznych w Poznaniu. Tego ostatniego rozpoznałem jednak dopiero później, gdy przychodził do mnie jako prowadzący śledztwo w tej sprawie. Ma bardzo charakterystyczny chód i budowę ciała. Tamtej nocy widziałem go odchodzącego z łupem od sejfu”.

Chcesz poznać kulisy tej sprawy? Sięgnij po Detektywa Wydanie Specjalne 4/2024 (tekst Macieja Czernika pt. Gangsterka po wielkopolsku). Cały numer do kupienia TUTAJ.