Napad na bank w Wołowie: skok, jakiego nie było!

Napad na bank w Wołowie był jednym z najbardziej brawurowych w powojennej historii Polski. Złodzieje ukradli olbrzymią jak na tamte czasy fortunę – 12 mln złotych. Dla porównania: średnie miesięczne wynagrodzenie wynosiło wówczas 1680 zł. W latach 60. kilogramowy bochenek chleba kosztował 5 złotych, kostka masła – w zależności od gatunku – od 16 do 18,75 zł. Aby kupić nowy telewizor Alga, trzeba było wydać 6 000 zł. Zatem zrabowana kwota była jak na owe czasy ogromna. Sprawcy nie byli doświadczonymi recydywistami. Mało tego: pomysł zrodził się z żartów, podczas spotkania towarzyskiego.

Wołów jest położony w południowo-zachodniej Polsce. Obecnie to jedno z miast należących do aglomeracji wrocławskiej. W latach sześćdziesiątych na tych terenach funkcjonowały liczne PGR-y i to właśnie pieniądze na wypłaty dla ich pracowników sprawiły, że sejf oddziału Narodowego Banku Polskiego w Wołowie był tak dobrze zaopatrzony. Na udział w napadzie zdecydowało się pięciu znajomych, którzy do pomocy zwerbowali dodatkowych dwóch pomocników. Ostatecznie kluczową rolę odegrał jednak skarbnik banku, który udzielił istotnych dla organizacji napadu wskazówek.

Skok rozpoczął się późnym wieczorem 19 sierpnia 1962 roku. Grupa rabusiów przyjechała do banku samochodem marki Warszawa, który na kolejnych etapach śledztwa stanowił ważną poszlakę. Następnie dostała się na teren budynku i obezwładniła strażnika. Z późniejszych relacji wynika, że związanego mężczyznę zamknięto w piwnicy budynku.

Napad na bank w Wołowie: wielki łup

Do sejfu włamali się za pomocą prostych narzędzi ślusarskich. Udało im się skraść 12 531 000 złotych. Średnie miesięczne wynagrodzenie wynosiło wówczas 1680 zł. Worki z pieniędzmi wywieźli z miasta samochodem marki Warszawa. Auto było własnością jednego ze złodziei, który na co dzień pracował jako taksówkarz. Miejsce zdarzenia polali zużytym olejem silnikowym, który miał utrudnić pracę psom tropiącym.

Okazało się, że do złamania zabezpieczeń banku wystarczą niezbyt wyrafinowane narzędzia ślusarskie. Z sejfu udało się wyciągnąć 12 530 000 złotych. Średnie miesięczne wynagrodzenie wynosiło wówczas 1680 zł.

To właśnie wspomniana wcześniej warszawa posłużyła rabusiom do wywiezienia ciężkich worków z pieniędzy poza teren miasteczka. Prawdopodobnie również z tego samochodu pochodził zużyty olej silnikowy, którym polano posadzkę, utrudniając tym zbieranie poszlak. Samochód należał do jednego ze współudziałowców, który na co dzień pracował jako taksówkarz.

Zarówno lokalne, jak i ogólnopolskie media rozpisywały się, snując teorie o tym, kto mógł zorganizować tak sprawnie przeprowadzony napad. Uważano, że zrobiła to doświadczona szajka profesjonalistów. Chociaż podejrzewano również udział międzynarodowego gangu. Nikt nie zakładał, że kradzieży mogli dopuścić się lokalni mieszkańcy.

Napad na bank w Wołowie: nikt nie podejrzewał miejscowych

Milicja rozpoczęła zakrojone na cały kraj poszukiwania sprawców. Zakładano różne scenariusze. Mało kto brał pod uwagę możliwość dokonania profesjonalnego skoku przez miejscowych z Wołowa. Uważano, że zrobiła to dobrze zorganizowana szajka profesjonalistów, a być może nawet międzynarodowy gang. Milicji udało się ustalić numery seryjne banknotów, które zostały skradzione ze skarbca. Informacje te rozesłano po sklepach w całe Polsce. Szczególną uwagę zalecano zwracać na nieużywane banknoty o nominałach 500 zł.

Jak się potem okazało pieniądze z napadu zostały podzielone pomiędzy wspólników. Każdy ukrył je bardzo starannie. Sporą część łupu stanowiły pieniądze o nowych nominałach, dlatego kilku z rabusiów postanowiła je spalić. Ale nie zrobili tego wszyscy i między innymi dlatego ich schwytano.

Numery seryjne nowych banknotów o najwyższych nominałach, czyli popularne 500, zostały przekazane do sklepów praktycznie w całej Polsce. I choć początkowo, przestępcy wydawali tylko stare banknoty o nieznanych numerach seryjnych – te w końcu musiały się skończyć

Przez kilka tygodni milicja nie mogła znaleźć sprawców. Wiedzieli, że udało im się uciec samochodem marki Warszawa. Wiedzieli nawet, że samochód został zarysowany podczas ucieczki. Złodzieje byli na bieżąco informowani o postępach śledztwa, bo… milicjanci z braku wystarczającej liczby samochodów przemieszczali się na co dzień taksówką jednego ze sprawców. Znali go od dawna i traktowali jako zaufaną osobę. W jego obecności otwarcie rozmawiali o postępach w śledztwie.

Początkowo złodzieje wydawali pieniądze drobnymi sumami. Milicja zdecydowała się jednak na sprytny fortel – rozpuszczono plotkę, że wkrótce dojdzie do wymiany pieniędzy i stare banknoty stracą ważność. Włamywaczom zaczął się palić grunt pod nogami. Poinformowali o sprawie swoje żony. Jedna z nich wpadła w panikę i zaczęła palić pieniądze – udało jej się puścić z dymem pół miliona złotych.

Z rodziną najlepiej wychodzi się na zdjęciu

W końcu milicję powiadomiła jedna ze sprzedawczyń, w której ręce trafił banknot 500 zł o poszukiwanym numerze. Po nitce do kłębka milicjanci rozpracowali szajkę złodziei i odzyskali 11 572 000 zł. Sprawcy zdążyli wydać ok. 150 000 zł. Oprócz samych włamywaczy aresztowano ich pomocników, skarbnika i członków rodziny, którzy wiedzieli o napadzie i dostali część łupu. Łącznie ponad 20 osób.

Sprawcy stanęli przed sądem w grudniu 1962. Groziła im kara śmierci, ale ostatecznie pięciu głównym sprawcom sąd wymierzył karę dożywotniego pozbawienia wolności, którą po pięciu latach zamieniono na 25 lat pozbawienia wolności. Wspólnicy trafili do więzienia na 15 lat, a członkowie rodziny od roku do 8 lat. Ostatni ze skazanych opuścił więzienie w 1979 roku. Żaden z nich już nigdy nie wszedł w konflikt z prawem. Dziś wszyscy sprawcy już nie żyją.

Napad na bank w Wołowie stał się inspiracją dla autorów komiksu o przygodach Kapitana Żbika (zeszyt Kocie oko z 1970 r.) oraz filmu “Hazardziści” z 1975 roku w reżyserii i do scenariusza Mieczysława Waśkowskiego.

Źródło: interia.pl, bankier.pl

Fot. fot. mar, fotopolska.eu/Wikimedia Commons


Napady na banki, które z różnych powodów przeszły do historii. ZOBACZ.