Zabójstwo ze szczególnym okrucieństwem

Krępy, dobrze zbudowany brunet pochodził z niewielkiej wsi koło Nowego Sącza w Małopolsce. Ze starszą o 4 lata siostrą relacje miał zawsze bardzo dobre. Nie krył też miłości do matki, doświadczonej pracownicy miejscowej poczty. Najgorzej szło mu zawsze dogadywanie się z ojcem. Budowlaniec z zawodu krótko trzymał syna na wodzy. Niezwykle surowo, ponad miarę karcił go za wszelkie przewinienia, faktyczne lub te wydumane. Nie żałował przy tam paska od spodni lub kija od szczotki, bo dorastający syn Przemysław był silny, umiał się bronić przed agresją ojca. Czasem też stawał w obronie matki, którą Wojciech N.od czasu do czasu traktował „mało elegancko”.

Wystarczył pretekst, krzywe spojrzenie lub jakieś niewłaściwe słowo w ustach żony, które mu się nie spodobało i dawał jej nauczkę, używając pięści i kopniaków. W dojrzewającym synu wzbierała nienawiść do ojca za takie traktowanie jego i mamy. Czuł się pokrzywdzony tym bardziej, że na swoją córkę Wojciech N. nigdy nie podniósł ręki, a frustracje wyładowywał jedynie na Przemysławie i żonie. W stosunku do sąsiadów i znajomych zwykle był miły i towarzyski. Nie mieli pojęcia, że w relacjach z domownikami ma skrajnie odmienną postawę.

Trudno się więc dziwić, że Przemysław, dorastając w takich warunkach, w szkole nie był najspokojniejszym uczniem. Wdawał się w bijatyki z rówieśnikami i matka musiała wysłuchiwać od nauczycieli gorzkich słów pod adresem syna. Z powodu jej pozycji zawodowej w lokalnym środowisku Przemysław był w szkole traktowany ulgowo i starano się łagodzić i tuszować jego wybryki. Przymykano oko na skłonność chłopaka do agresji.

Po podstawówce Przemek poszedł do zawodówki, wtedy też w wieku 16 lat zaczął uprawiać wschodnie sztuki walki. Czytał literaturę na ten temat, oglądał filmy i sam ćwiczył amatorsko w domu. Wziął też kilka lekcji karate, kick boxingu i ju jitsu w jednym z pobliskich klubów. Miał do tego talent i faktycznie wkrótce w starciach na pięści nie miał sobie równych.

Potem nadszedł czas na zasadniczą służbę wojskową. W armii sprawował się wzorowo chociaż przytrafiło mu się jedno postępowanie dyscyplinarne z powodu kilkudniowej dezercji. O dziwo prokurator wojskowy uznał jego wybryk za usprawiedliwiony. Tym bardziej, że dezerter sam wrócił do swojej jednostki, mieszczącej się pod Mińskiem Mazowieckim.

– Uciekłem w rodzinne strony do dziewczyny, bo nie mogłem już wytrzymać rozłąki z ukochaną – tłumaczył się Przemysław N.

Pokazał wtedy przygotowane już zaproszenia na ich wesele. Faktycznie pobrali się z Iwoną kilka tygodni później. Było hucznie i wystawnie, bo młoda para wydała duże sumy, by świętować scementowanie związku.

Za dezercję dostał tylko naganę i dodatkowe prace porządkowe na terenie swojej jednostki wojskowej.

Po zakończeniu służby i powrocie do domu Przemysław zorientował się, że przemoc ze strony ojca już nie robi na nim takiego wrażenia. Był od niego silniejszy, bardziej sprawny, stale też ćwiczył sztuki walki i osiągał w tej dziedzinie spore umiejętności. Szukał stabilizacji w życiu i znalazł pracę jako kierowca w miejscowej betoniarni. Cały czas mieszkał z żoną w gospodarstwie rodziców.

Jedynie raz wszedł w konflikt z prawem i za groźby wobec ojca i nielegalne posiadanie broni palnej dostał karę półtora roku więzienia w zawieszeniu. Sytuacja jeszcze pogorszyła rodzinne relacje. Wojciech N. nie krył od tej pory wrogości wobec syna. Natomiast był świadomy, że w fizycznym starciu już nie ma z nim żadnych szans. Gdy chciał pokazać kto w domu rządzi, brał do ręki młotek i nim się odgrażał. To mogło budzić obawy syna, bo Wojciech N. jako budowlaniec też był sprawny fizycznie i silny. Zdarzyło się, że zamachnął się na krnąbrnego, jego zdaniem Przemysława, ale krzywdy mu wtedy nie wyrządził.

Te ich relacje przechodziły różne koleje losu. Od jawnej wrogości do traktowania się niczym powietrze. Wtedy się nie zauważali i do siebie się nie odzywali. Pewnego dnia, gdy było między nimi dobrze, w spokojnej atmosferze pili alkohol, rozmawiali, potem jednak doszło do awantury i w stanie silnego wzburzenia Wojciech N. złapał siekierę i ruszył z nią do ataku na syna. Dalszym przebiegiem tragicznego w skutkach zajścia zajmował się potem prokurator i sąd.

– To były sekundy, nie miałem czasu na zastanowienie, gdy ojciec zaatakował mnie siekierą. W samoobronie ją złapałem i odrzuciłem w jego stronę – opowiadał Przemysław N. w trakcie przesłuchania.

Niestety niebezpieczne narzędzie trafiło Wojciecha N. w głowę, poważnie ranny upadł na podłogę w pokoju i mocno krwawił. Syn zostawił go w takim stanie i uciekł z gospodarstwa. Rannego, po pewnym czasie, znalazły żona i synowa, które początkowo myślały, że gospodarz domu miał kolejny atak padaczki alkoholowej i w jego trakcie tak się niefortunnie poranił. Kobiety wezwały na miejsce karetkę, ale lekarze nie mieli wątpliwości, że obrażenia powstały na skutek działania innej osoby i zawiadomili policję.

Operacja w sądeckim szpitalu tylko na pewien czas uratowała życia Wojciechowi N. Ciężko ranny mężczyzna trafił na oddział intensywnej terapii i tam zmarł po kilku tygodniach.

Chcesz poznać kulisy tej zbrodni? Sięgnij po Detektywa 11/2023 (tekst Marcina Grzybczaka pt. Zabić jest niezwykle łatwo). Cały numer do kupienia TUTAJ.