Krwawa matura w Wilnie: strzały na egzaminie

Co pewien czas światem wstrząsa informacja o strzelaninie w szkołach za oceanem. Są zabici i ranni. Rzadko kto pamięta, że do takiego dramatu doszło również w Polsce. “Krwawa matura” – tak w historii zapisały się tragiczne zdarzenia na wschodzie II Rzeczypospolitej.

Prawie przed stu laty, 6 maja 1925 r., doszło do największej zbrodni dokonanej w polskiej szkole. W wyniku strzelaniny w wileńskim gimnazjum zginęło pięć osób, a dziewięć zostało rannych. Była to jedna z pierwszych tragedii w Europie na tak dużą skalę. Wcześniej takie zajścia kończyły się śmiercią jednej lub dwóch ofiar.

Tego dnia w gimnazjum męskim im. Joachima Lelewela w Wilnie o godzinie 11.05 rozpoczął się egzamin maturalny z matematyki. Uczeń Stanisław Ławrynowicz – nie zważając na upomnienia komisji egzaminacyjnej – prowadził w tym czasie rozmowę  ze swoim kolegą.  

Nie uszło to oczywiście uwadze nauczycieli. Interweniował dyrektor Edward Biegański, zabierając Ławrynowiczowi arkusz egzaminacyjny. Nikt nie spodziewał się tego, co miało stać się niedługo potem.

Jak pisała nazajutrz wileńska gazeta „Słowo”: „Wówczas to żywiona do dyrekt. Biegańskiego niechęć i rozżalenie wybuchły jak proch lontem dotknięty. Ławrynowicz, dobywszy z kieszeni rewolwer dał do dyrekt. Biegańskiego dwa po kolei strzały raniąc go w rękę i nogę. Koledzy rzucili się ku Ławrynowiczowi. On strzelił raz jeszcze, kładąc trupem jednego z nich, Aleksandra Zagórskiego”.

Z medialnych przekazów dowiadujemy się, że podczas szamotaniny napastnikowi wypadł rewolwer z ręki, ale zdołał on rzucić przed siebie granat. W wyniku eksplozji śmierć na miejscu ponieśli uczeń Tadeusz Domański oraz sam Ławrynowicz. Należy nadmienić, że wersja wydarzeń przedstawiona 7 maja 1925 r. na łamach „Kuriera Warszawskiego” różniła się przy tym od tej opisanej w gazecie „Słowo”: tutaj uczeń Zagórski nie zginął od strzału, lecz trafiony odłamkiem granatu.

Krwawa matura: drugi zamachowiec

Niedługo po eksplozji do akcji wkroczył przyjaciel Ławrynowicza, Janusz Obrąpalski, dla którego – jak donosił „Kurier Warszawski” – „wyniki egzaminu były również niekorzystne”. Uczeń wyciągnął rewolwer i zaczął strzelać do komisji egzaminacyjnej, raniąc w brzuch nauczyciela fizyki Jana Jankowskiego. Chwilę potem Obrąpalski odebrał sobie życie strzałem w skroń. Jankowski zmarł następnego dnia. Podczas śledztwa przy ciele Ławrynowicza znaleziono drugi granat, który nie eksplodował.

Okazało się, że strzelanina była przygotowywana wcześniej. W jednym z budynków szkolnych znaleziono granaty szturmowe i ładunek wybuchowy, a policja dotarła do listu pożegnalnego Obrąpalskiego.

Krwawa matura: relacja wizytatora

Najpełniejszy opis tamtego dramatu oddaje relacja dr. Zygmunta Fedorowicza, dyrektora jednego z najlepszych w historii polskiego szkolnictwa Gimnazjum im. Króla Zygmunta Augusta w Wilnie. W czasie opisywanych wydarzeń pełnił funkcję wizytatora i naczelnika szkół średnich Kuratorium Okręgu Szkolnego Wileńskiego. Oddajmy mu głos.  

„W wielkiej sali przy szeroko rozstawionych ławkach siedzieli pojedynczo abiturienci, za stołem na wzniesieniu komisja egzaminacyjna. Biegański [Edward, dyrektor gimnazjum, nauczyciel matematyki; przyp. autora] zamiast pozostawać na swym miejscu przewodniczącego, chodził między ławkami, a na koniec stanął przy ścianie, obrawszy najdogodniejsze miejsce obserwacji. […] Wyczułem w sali naprężenie i postanowiłem je rozładować. Korzystając z przywileju wizytatora, któremu wszystko wolno, poszedłem między ławki, zagadując chłopców, których prawie wszystkich znałem, jak im idzie, a nawet tu i ówdzie, wskazując jakiś jaskrawy błąd w robocie.

Przechodząc koło ucznia Ławrynowicza, zauważyłem, że leży przed nim arkusz czystego papieru: mimo iż egzamin trwał już przeszło godzinę, nie napisał on jeszcze ani jednego słowa. […] usiadłem przy Ławrynowiczu i zapytałem, dlaczego nie pisze. – Nie rozumiem zadania – odpowiedział mi zapytany. W paru zdaniach wyjaśniłem mu, o co idzie i naszkicowałem metodę, która doprowadzi do rozwiązania. Ławrynowicz wyszeptał podziękowanie i jeszcze przy mnie zaczął pisać.

Nie miałem już nic do roboty i zamierzałem odejść. Podszedłem do stołu komisji, by się pożegnać. Rzuciłem ostatnie spojrzenie na salę i nagle skamieniałem: Ławrynowicz nie siedział w ławce, lecz stał w przejściu między ławkami, zwrócony twarzą do dyrektora Biegańskiego, odległego od niego 5-6 kroków. W lewej, opuszczonej ku dołowi ręce, miał granat ręczny, w prawej, podniesiony, rewolwer. Mierzył w Biegańskiego i coś mówił. […]     

Naraz rozległy się strzały, jeden po drugim. Rzuciłem się ku Ławrynowiczowi, by go obezwładnić. Widziałem, że poderwało się kilku uczniów, prawdopodobnie w tym samym celu. Nie zdążyliśmy dobiec do strzelającego, kiedy rozległ się ogłuszający huk, a za nim brzdęk wypadających szyb. Opadł tynk z sufitu i ścian. Dym i kurz zasłoniły pole widzenia.

Padł trupem na miejscu

To Ławrynowicz po strzałach wyrwał zapał z granatu i przycisnął go rękami do brzucha. Wybuch poszarpał go na strzępy, a odłamki, które rozleciały się promieniście, położyły trupem nauczyciela Jankowskiego i 6 kolegów zamachowca. [Informacja błędna; zginęło 5 osób. Zacny pedagog zawyżył liczbę ofiar, na co wpływ miał zapewne upływ czasu. Zygmunt Fedorowicz spisywał swoje wspomnienia po powrocie z sowieckich łagrów, w których odsiedział 10 długich lat]. Wszyscy obecni na sali nauczyciele i uczniowie wyskoczyli przerażeni na klatkę schodową. W tłumie biegnących rozległ się jeszcze jeden strzał. To kolega i wspólnik Ławrynowicza strzelił sobie w skroń, padając trupem na miejscu”.

Tyle naoczny świadek dr Zygmunt Fedorowicz. Tymczasem, relacjonujący na bieżąco wydarzenia z Gimnazjum im. J. Lelewela, zazwyczaj świetnie poinformowani, dziennikarze wileńskiego „Słowa”, uzupełniają obraz dramatu o jeszcze jeden szczegół, którego wizytator nie widział. Jak donosił redaktor gazety: „W chwili, gdy krwawa tragedia rozgrywała się w sali egzaminacyjnej o wysadzonych oknach i zasypanej gruzami oberwanych tynków, rozległy się na przeciwległym korytarzu starzały. Strzelał abiturient Janusz Obrąpalski. Gdy go otoczono i chciano broń odebrać, rzucił granat ręczny, mający kształt jajka – który na szczęście nie eksplodował. Wówczas Obrąpalski skierowując w skroń rewolwer, targnął się na własne życie. Padł, brocząc krwią, ciężko ranny i godzin parę potem wyzionął ducha”.

Sprawcy i motywy

Kim byli sprawcy, czy jak opisywała ich ówczesna prasa – zamachowcy? Obaj pochodzili z Kresów, z ziem dawnego Wielkiego Księstwa. Wywodzili się z rodzin ziemiańskich. Urodzili się i wychowali na obszarach, które po odzyskaniu niepodległości znalazły się poza granicami Rzeczpospolitej. Janusz Obrąpalski był mińszczaninem, gniazdem rodowym Stanisława Ławrynowicza był majątek na Żmudzi. Przystępując do matury, byli znacznie starsi od swoich kolegów z gimnazjum. Pierwszy miał 21 lat, drugi zaś 23 lata. Wojna i najazd bolszewicki uniemożliwiły im normalną naukę, ukończenie szkoły w przypisanym do wieku terminie i pewnie ciężko ich psychicznie doświadczyły.

Co takiego pchnęło ich do desperackiego kroku, jakim miało być zabicie nauczyciela matematyki i zapewne popełnienie następnie samobójstwa? O tym, że chcieli odebrać sobie życie może świadczyć list pożegnalny, jaki pozostawił Janusz Obrąpalski. Pojawiało się wiele spekulacji. Wileńskie „Słowo” pisało: „Nasuwać się może przypuszczenie, że straciwszy wszelką nadzieję, aby go [Janusza Obrąpalskiego] dyrektor Biegański nie obciął, chciał desperackim czynem życie zakończyć. Ławrynowicz […] w przeddzień wypadku obciął się był na egzaminie z fizyki. Mógł też być w nastroju desperackim”.

Obu sprawców nieszczęścia pochowano bardzo wczesnym rankiem na którymś z wileńskich cmentarzy prawie bez świadków. Rodzice Stanisława Ławrynowicza mieli majątek na Żmudzi, tam przebywała matka. Ojciec był urzędnikiem. Stanisław był ochotnikiem w 1920 roku i spędził jakiś czas w wojsku. Wstąpił do VI klasy gimnazjum Lelewela w 1921 roku, był prezesem Bratniej Pomocy w Gimnazjum. Janusz Obrąpalski, urodził się w Mińsku. Był jedynakiem, matka przebywała w Warszawie.

Krwawa matura: szukanie kozła ofiarnego?

Winni już nie żyli, więc prasie bulwarowej nie było kogo oskarżać o zbrodnię, stąd za wszelka cenę usiłowano znaleźć „kozła ofiarnego”. W prasie zarzucano ówczesnemu dyrektorowi brak współczucia i tolerancji wobec wychowanków, nie spełniających swoich obowiązków. Dyskutowano też o trudnościach w wychowaniu i nauczaniu uczniów, którym wojna zabrała możliwość nauki.

Dyrektor Biegański rozumiał, że w postępowaniu jego musiał tkwić jakiś błąd i nie może pozostać na stanowisku, na którym spotkała go taka klęska. Został przeniesiony do Łowicza, gdzie przez następne lata swojej pracy odbudował swoje dobre imię zyskując także uznanie wśród rodziców. Stamtąd został przeniesiony do Zduńskiej Woli, gdzie wkrótce poniósł tragiczną śmierć. Do zajmowanego przez niego i jego rodzinę mieszkania, wtargnął zamaskowany człowiek i zastrzelił go na oczach żony Ziuty Biesiekierskiej i dwojga dzieci. Policji i sądowi nie udało się ujawnić osoby mordercy. Komitet Rodzicielski z Łowicza zadbał o jego pogrzeb i oddał najwyższy hołd jako pedagogowi.

Krwawa matura w wileńskim gimnazjum była jedną z pierwszych w Europie na tak dużą skalę ze względu na liczbę ofiar śmiertelnych. Na szczęście tragedia w wileńskim gimnazjum był pierwszym i jak do tej pory – ostatnim tego typu tragicznym zdarzeniem w dziejach Polski.

Źródło: tvpinfo.pl, wilnoteka.lt, hit.policja.gov.pl

For. nac.gov.pl