Najpierw kara śmierci, a potem 25 lat

Jako mały brzdąc, dał się lubić, wszyscy chcieli brać go na ręce. W podstawówce, chociaż nie miał większych problemów z nauką, to ukończył ją będąc w Zakładzie Poprawczym w Mrowinach. Jakiś diabełek w niego wstąpił w szóstej klasie. Na nic zdała się Szkoła Specjalna i Państwowy Dom Dziecka w Koszalinie. Było coraz gorzej. Finał był taki, że usłyszał wyrok: kara śmierci…

W poprawczaku popracowali nad nim, dostał świadectwo z podstawówki i papiery czeladnika tapicera. Przydały się, bo po warunkowym zwolnieniu zatrudnił się w wyuczonym fachu u prywaciarza. Po miesiącu porzucił wypełnianie sztuczną trawą zapadniętych siedzisk. Okazało się, że nie miał cierpliwości do dawania drugiego życia popękanym etażerkom zdziwaczałych klientek.

W pościgu za innym życiem wylądował w Sosnowcu, w Zakładzie Usługowym Bytomskich Zakładów produkcyjnych Przemysłu Terenowego nr. 5. Przełożeni widać uwierzyli w niego, skoro dali mu komplet kluczy do wszystkich pomieszczeń.

Przebywając w gościnie u nowo poznanego kolegi, po kilku wódkach, dała o sobie znać stara miłość do giętych krzeseł tapicerowanych z podłokietnikami, obitych dermą i z tęsknoty za nimi posłużył się kluczem do świetlicy skąd z Heńkiem przytargali na plecach dziewięć krzeseł i fotel. Za fatygę dostał od ręki 300 zł w gotówce i zegarek. Następnego dnia, serdecznej znajomej Marysi M., zaniósł dwa krzesła fotelowe, jak je nazwano w protokole strat. Komisja wyceniła ubytki w mieniu na 5 tys. 762 zł, o czym dowiedział się dopiero na sali sądowej. Znacznie wcześniej, bo następnego dnia po ujawnieniu afery z wyściełanymi krzesłami, kiedy kierownik odebrał mu klucze zorientował się, że nic tu po nim, szerokim łukiem ominął kadrową, poszedł na stację kolejową i wykupił bilet do Koszalina.

***

Nocą, w mieście leżącym na styku granic trzech mezoregionów: Wybrzeża Słowińskiego, Równiny Białogardzkiej i Równiny Słupskiej, spotkał kolesia z podstawówki, który zabrał go na swoją stancję. Zmęczony podróżą spał do południa, nie zamierzał w samotności czekać na powrót kolegi z pracy, zamknął za sobą drzwi. Idąc na dworzec trzymał przy uchu radio tranzystorowe Selga, wartości, według prokuratora, około 700 zł, należące do kolegi.

Uciekł na Śląsk. W listopadzie zatrudnił się w Chorzowie. W drugim tygodniu pobytu w hotelu robotniczym, kiedy jego współlokator usnął, założył jego białą koszulę, krawat, garnitur i kapelusz. Zostawił swoje sfatygowane nieco ubranie. Z walizki kolegi, niejako przy okazji, wyjął 2,5 tys. zł. Straty oszacowano na 4 tys. 250 zł.
Porannym pociągiem wrócił nad morze.

W następnym miesiącu został pracownikiem Przedsiębiorstwa Robót Kolejowych w Gdańsku. Wytrzymał prawie miesiąc. W piątek 24 grudnia 1971 roku, w hotelowych pokojach do późnych godzin nocnych trwały ożywione alkoholem rozmowy. Była okazja do biesiadowania, po południu bowiem wszystkim, którzy pracowali dłużej niż trzy miesiące, wypłacono zaliczki na wyjazd do domów na święta. Z chwilą, gdy mieszkańcy jego pokoju usnęli, Wiesław przeszukał ich ubrania i tak Jurkowi zabrał 300 zł, Pawłowi 800 zł, Cześkowi zaś białą koszulę, krawat, płaszcz i kapelusz w zamian za swoją garderobę.

Domżalski jako jeden z pierwszych, wyruszył na dworzec.

***

W drugi dzień świąt przyjechał do Białogardu. Nie miał żadnego pomysłu na resztę dnia. Przylgnął więc do siedzącego samotnie w barze Czesława B.

– Ludzie świętują, a ja samotny jak strach na wróble w starym sadzie – mówił o sobie. – Żona mnie zostawiła, bawi się u znajomych i takie to moje nędzne życie… Stary, napijmy się – zaproponował. – Na frasunek i smutki najlepsze pół litra wódki – powtórzył popularne w poprawczaku porzekadło.

Rozgościli się w Zefirze na dobre, zamawiał Wiesiek, jego kompan nie miał ani grosza w kieszeni. Do rachunku poprosił jeszcze o butelkę wina, dwa piwa. Potem chwiejnym krokiem wyruszyli do mieszkania Cześka znajdującego się tuż przy rynku w centrum miasta.

– Patrz, jak mnie wyrolowała. Po rozwodzie zajęła pokój, a ja w kuchni musiałem ustawić wersalkę – skarżył się na swój los i smarował margaryną kolejną kromkę chleba. – Muszę też cicho siedzieć, bo kręci teraz z prokuratorem i mogą mnie wsadzić do kicia – przyznał nastawiając gramofon.

Usiedli do stołu, nawet życzeń sobie nie złożyli, dookoła hucznie świętowano końcówkę świąt. No to wesołych, inni dodawali niejako przy okazji Szczęśliwego Nowego Roku i wzajemnie, zdrowia, szczęścia, pomyślności… Toastom nie było końca. Oni upijali się na smutno.

– Dobrze, że jesteś. Samemu świętować, to przykre – rozczulał się nad swoim losem Czesław.

Najpierw była kara śmierci

Nie wiadomo w którym momencie w głowie gościa zaświtała myśl obrabowania gospodarza, gdy ten nachylił się, by zmienić płytę, Wiesiek złapał stojącą na stole butelkę po piwie i zdzielił nią w głowę zaskoczonego obrotem sprawy, Czesława. Kiedy odwrócił się do napastnika, ten uderzył go pięścią w brzuch i poprawił butelką po winie. Zadawał ciosy z taką siłą, że resztka czerwonego wina razem z krwią spływała z twarzy ofiary na koszulę, spodnie, podłogę. Kilka razy go kopnął, złapał nóż ze stołu i dźgnął ostrzem w szyję. Raz, drugi, trzeci. Na koniec chwycił oburącz magnetofon i rozbił go na głowie leżącego. 

Dlaczego kara śmierci skończyła się wyrokiem 25 lat więzienia? Chcesz poznać kulisy tej sprawy? Sięgnij po Detektywa 8/2022 (tekst Jerzego Kirzyńskiego pt. Lubił imprezować). Cały numer do kupienia TUTAJ.

Kryminalny PRL: Oblatywacz damskich wdzięków. Czytaj TUTAJ.