Zabójca starszej pani spodziewał się złota

Pielgrzymowo to nieduża miejscowość koło Nidzicy, na zachodnich Mazurach. Jej nazwa pochodzi od pierwszego właściciela – rycerza Pielgrzyma (Pilgerima), który w 1362 roku założył wieś na prawie chełmińskim. Ale 644 lata później mieszkańcy tej wioski żyli zupełnie innymi sprawami niż odległą historią.

Eugenia K. z natury była kobietą nieufną. Nie szukała przyjaciół. Zasadniczo utrzymywała kontakty tylko z sąsiadką, mieszkającą po drugiej stronie drogi. A także z sołtysem, któremu jako osobie urzędowej, mogła się poskarżyć, ewentualnie poprosić o drobną przysługę. Miała co prawda córkę Karolinę, lecz ta po wyjściu za mąż zamieszkała w odległym Piszu, na wschodniej stronie Mazur, więc siłą rzeczy nie za często przyjeżdżała do matki. Ostatnio jakieś 3 miesiące przed tragicznym wydarzeniem.

Zanim jednak do tego doszło, 82-letnia Eugenia K. prowadziła samotniczy tryb życia. Zakupy robiła w sklepie obwoźnym. Czasami u jednej gospodyni zamawiała twaróg, jajka lub ziemniaki, które dostarczał wnuczek tej kobiety, niejaki Zbigniew T. Nie wiadomo, czy już wtedy czuła do niego wyraźną niechęć. Na pewno wolała się z nim nie spoufalać, tym bardziej, że miał on w Pielgrzymowie raczej negatywną opinię; od najmłodszych lat popadał w konflikt z prawem. Co więcej, skarżyła się sołtysowi, że Zbigniew T. nachodzi ją „czarną nocą” i stuka w szybę okna. Swoje obawy przekazywała również majstrowi remontującemu sąsiedni dom, choć dzięki jego obecności w pobliżu czuła się bezpieczniejsza. Innym ze wsi wyznawała, że ktoś ją straszy i boi się o własne życie. „Ktoś przyjdzie i mnie zamęczy, zabije” – wieszczyła.

Dlatego na noc stosowała dodatkowe zabezpieczenia. Drzwi frontowe zamykała od środka na haczyk, który przywiązywała sznurkiem i jeszcze blokowała wejście grubym kijem. Na ogół nie otwierała nikomu, jedynie wówczas, gdy się upewniła, że zna gościa. I jeśli na podwórku złowieszczo nie szczekał przywiązany do budy Burek. Wczesnym wieczorem, zwykle przed godziną 20, kładła się spać. Zimą w dresowych spodniach i kilku bluzkach, jedynie zdejmując chustkę z głowy. Co prawda w jednym pokoju paliła w tzw. trociniaku, ale na noc ogień wygasał i robiło się chłodno. Odczuwała to zwłaszcza rano, gdy musiała wstać z łóżka do codziennych zajęć, choć nie miała ich dużo. Po śmierci męża dostawała rentę w wysokości 640 zł, którą co miesiąc przynosił jej listonosz, więc żyła bardzo skromnie. A jednak we wsi pojawiły się zaskakujące pogłoski, że może posiadać jakieś kosztowności. Słyszał o tym – co później potwierdził – również wspomniany Zbigniew T., który miał już na koncie serię kradzieży i włamań, za co odsiadywał wyroki w więzieniu. Być może intuicyjnie Genowefa K. wyczuwała, że to on lub ktoś mu podobny może się włamać do jej domu. A wtedy zdarzy się tragedia…

Miejscowi znali sytuację Genowefy K., czasami nawet przywozili drewno do palenia w „trociniaku” i pod piecem w kuchni. Jesienią 2005 roku kobiecie przydzielono opiekunkę z Gminnego Ośrodka Pomocy Społecznej w Kozłowie. Odwiedzała ona panią Genię, mimo jej wyraźnej niechęci wobec takiej pomocy i samej opiekunki, którą nawet posądziła o kradzież jakichś przedmiotów z szafki. Ostatni raz obie kobiety widziały się 26 stycznia 2006 roku.

Trzy dni później, w niedzielę rano, 29 stycznia, Zyta R. przyjechała z Nidzicy odwiedzić znajomą z Pielgrzymowa. Znały się od dawna, a że Eugenia K. mieszkała sama, więc od czasu do czasu pani Zyta sprawdzała, jak jej się żyje, czego potrzebuje i przy okazji zawsze sobie pogadały od serca, jak to kobiety. Tym razem ze zdziwieniem stwierdziła, że nie trzeba było dobijać się do gospodyni, długo stukać w okno i prosić, by ją wpuściła, bo haczyk nie był przywiązany sznurkiem, a drzwi wejściowe nie podparte kołkiem, więc łatwo otworzyła je klamką. Po wejściu do środka kobieta zobaczyła, że się pali, a właściwie spod drzwi od pokoju wydobywają się kłęby dymu. Pobiegła do mieszkającego w pobliżu sołtysa. Ten z synem przybyli natychmiast do sąsiadki, ale nie wchodzili nawet do domu, ze względu na gęsty dym i brak widoczności. Wezwali policję, a ta strażaków, którzy w maskach przedarli się do pokoju pani Geni. Tam znaleźli ciało staruszki, na której tliły się jeszcze ubrania.

Była zima, śnieg zalegał okolicę, więc policjanci dojrzeli ślady butów, prowadzące w stronę lasu. Policyjny pies ruszył w tamtą stronę, lecz w lesie zgubił trop. Potem, w trakcie śledztwa, eksperci ze straży pożarnej nie stwierdzili zwarcia w instalacji elektrycznej, żadnych resztek płynów ropopochodnych czy łatwopalnych. Źródło ognia znajdowało się w pewnej odległości od piecyka, w którym żar wygasł nocą. Jednoznacznie orzekli, że „przyczyną pożaru było podpalenie umyślne”. Przez człowieka z zewnątrz, ponieważ ofiara nie mogła tego uczynić. Wersję strażaków wkrótce potwierdziła sekcja zwłok Eugenii K. Biegli medycyny sądowej ujawnili na jej ciele liczne urazy. W tym pęknięte cztery żebra, powstałe na skutek duszenia i tzw. kolankowania, czyli przyciskania kolanem klatki piersiowej. Urazy powstały przed śmiercią kobiety, która nastąpiła w wyniku zaczadzenia. Te ustalenia biegłych potwierdziła opinia sądowo-lekarska wydana przez Wydział Lekarski Collegium Medicum Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego.

Zabójca starszej pani. Chcesz poznać kulisy tej sprawy? Sięgnij po Detektywa 11/2023 (tekst Marka Książka pt. Złota nie było). Cały numer do kupienia TUTAJ.